Image
Opowieść o spalonym Zaxxonie
SEGA - promotional materials.

Opowieść o spalonym Zaxxonie

Stali czytelnicy wiedzą że jeśli pojawia się u nas GED znaczy, że będzie wywiad. Tym razem zaskoczenie. Pytającym jest właśnie GED a opowiadającym jest jego przyjaciel, którego poznaliście w opowieści GEDa w części drugiej wywiadu. Zapraszamy na opowieści o spalonym Zaxxonie.

SEGA - promotional materials.

 

Od redakcji: GED postanowił rozwinąć temat który poruszył w drugiej części wywiadu o spalonym automacie arcade z grą Zaxxon. Tekst odsyła nas nostalgicznie do retro czasów, kiedy to namiętnie marnowaliśmy monety w automatach arcade. Co ciekawsze rozmówca GEDa opowiada jak stawiał na nogi automat z grą w czasach PRL. Prawdziwa gratka dla miłośników retro elektroniki.

 

Szanowni Czytelnicy, życie pisze przedziwne scenariusze. W drugiej części wywiadu, jaki przeprowadził ze mną Yugorin wspomniałem o pewnym wydarzeniu, które wywarło na mnie bardzo silne wrażenie i pozostawiło niezatarte wspomnienie na całe moje życie. Dotyczyło ratowania arkadowego Zaxxona ze spalonego wrocławskiego salonu gier. Jako fanatyczny miłośnik gier arcade zawsze marzyłem o posiadaniu takiego automatu w domu, dlatego kiedy nadarzyła się okazja poznania i odwiedzenia człowieka, który takowy w latach 80tych posiadał, nie mogłem z niej nie skorzystać. Jak wspominałem już w wywiadzie, okazało się, że lokal tego kolegi, który owego Zaxxona miał, sąsiadował z mieszkaniem, w którym kilkadziesiąt lat później zamieszkałem ze swoją przyszłą małżonką. To już było pewnym zbiegiem okoliczności, bo ja wtedy mieszkałem w zupełnie innym mieście i nie miałem żadnych planów przeprowadzenia się akurat tutaj. No ale poznałem Renatę i los się potoczył tak, że zamieszkałem. Za sprawą Renaty poznałem pewnego człowieka, który był jej szkolnym, a właściwie przedszkolnym kolegą. Mieszkał w okolicy i jak mówi, nieraz Renatę widywał, ale długo zwlekał z przypomnieniem jej wspólnego przedszkolnego epizodu. W końcu, po 31 latach zdobył się na odwagę i przypomniał. W sklepie sieci Biedronka, podczas zakupów. Renata w ogóle go nie kojarzyła, ale miał zdjęcie z tamtych czasów, na którym są oboje ewidentnie. Tak powstała znajomość, skutkiem której Renata postanowiła zapoznać ze mną Edwina – bo tak ów człowiek na imię – dostrzegając pewne „podobieństwa w oryginalności”. Miała rację, przypadliśmy sobie do gustu. Jesteśmy dobrymi znajomymi, wypiliśmy niejedno piwo i odwiedzamy się wzajemnie. Edwin też lubi Lema, koty i moje rysunki. 😉 Chętnie służył różnymi technicznymi poradami, przegadaliśmy niejeden temat, raz ratował instalację elektryczną w moim mieszkaniu. Korki zaczęły się palić akurat wtedy gdy miałem jakąś pilną robotę do zrobienia. Robota się przeciągnęła i była już niedziela, a tu klops! Fachowcy byli niedostępni, zresztą nie wiedziałbym kogo wzywać, bo ja się na tym nie znam. Nie tylko poradził, ale naprawił jeszcze…

Umawialiśmy się z Edwinem na pierwsze w tym roku piwo, gdy przyszedł COVID-19 i możliwości spotkań ograniczył. Pojawiły się wywiady na portalu, Edwin przeczytał pierwszą część, ale zanim zabrał się do drugiej, naszła mnie niedorzeczna myśl: czy może być tak, że to jest ON???

Jest. Ten od Zaxxona

Tego nie wymyśliłby żaden literat, nieważne po ilu skrętach maryśki. Żaden z nas nie pamięta tego, że się spotkaliśmy prawie trzydzieści lat wcześniej, zanim się poznaliśmy. Nigdy byśmy do tego nie doszli gdyby nie wścibski redaktor Yugorin, a właściwie Wielebny Ojciec Yugorin z Kościoła Commodorowskiego, który każdego skłoni do spowiedzi.


Dość wstępu, zapraszam Was do lektury wywiadu z Edwinem Wierszelisem, elektronikiem, informatykiem, niespokojnym duchem o nieskończonej liczbie zainteresowań z którym można pogadać na każdy temat dowolnie długo, fascynatem świata fizyki i komputerów a zwłaszcza tych o jedynie słusznej długości słowa maszynowego (podpowiedź: liczba naturalna między 7 a 9).

Edwin Wierszelis: Andrzej, przesadzasz.

Andrzej Krawczyk: No ale jak byś siebie scharakteryzował, tak w kilku zdaniach?

EW: Ech, szufladki, etykietki… Jeżeli chcecie wiedzieć gdzie teraz pracuję, to zapraszam do „profesjonalnych portali społecznościowych” (linkedin.com , goldenline.com ) . W tym miejscu właściwym byłoby powiedzieć, że czuję się artystą. Niestety, nie jestem artystą w żadnej dziedzinie oficjalnie uważanej za sztukę. Mógłbym być artystą-elektronikiem, ze względu na przewagę „serca” wkładanego w moje konstrukcje nad inżynierią, ale prawda jest taka, że niewiele projektów realizuję obecnie. Coś tam co parę lat popełnię, obecnie na ogół wykorzystujące mikrokontroler AVR, ale nie mające nic wspólnego z popularnym Arduino. Swoje konstrukcje robię od zera i programuję w assemblerze. To taki nawyk, pozostały po ZX-Spectrum, na którym stawiałem pierwsze kroki w programowaniu. Ale to w ramach działalności hobbystycznej, bo do różnych innych celów stawiam systemy bazujące na Linux i programuje je w zależności od potrzeb, w Pythonie, Perlu, bashu, C, PHP. Nie zamierzam konkurować z profesjonalnymi programistami, moim atutem będzie raczej doświadczenie w łączeniu tych systemów z wykonanymi „na miarę” peryferiami. A te peryferia zwykle zawierają mikrokontroler plus odrobinę rzadko obecnie stosowanej logiki realizowanej w sprzęcie, za pomocą układów TTL i MOS. To znam i jeśli przeczytacie moje „Usprawiedliwienie” to będziecie wiedzieli, skąd.

AK: Usprawiedliwienie???

EW: No tak. Napisałem je po lekturze drugiej części wywiadu z Tobą. Oto ono:

Usprawiedliwienie

EW: Po pierwsze to ja bym chciał bardzo, bardzo serdecznie przeprosić.

AK: ???

EW: Bo ja ostatecznie rozebrałem tego Zaxxona… Po rozmowie z Andrzejem zrozumiałem, że to jest dla Was świętość i ciężko będzie Wam zrozumieć, jak można coś takiego zrobić. Dla Was pewnie to był BŁĄD. Ale postaram się wyjaśnić, że działałem w stanie wyższej konieczności i  liczę na łagodny wymiar kary. A właściwie to nawet mam mocną nadzieję, że Was przekonam. Choć pewnie łatwo nie będzie.

AK: No to jak w końcu z tym Zaxxonem było?

EW: Gdzieś w połowie lat 1980 pojawił się niedaleko mojego domu salon gier.  Automaty do grania widywałem przy różnych okazjach, głównie podczas podróży z rodzicami, ale okazji do zagrania prawie nigdy nie było, no bo to w końcu marnowanie pieniędzy. W owym czasie – połowa lat 1980s – we Wrocławiu było niewiele miejsc gdzie była jakaś gra elektroniczna.  O salonie gier w Ratuszu dowiedziałem się z wywiadu z Andrzejem. Funkcjonował też większy na Dworcu PKP, ale to było już chyba blisko roku 1989. Natomiast pamiętam że w latach 1970-tych był jeden salon gier we Wrocławiu w Hali Ludowej, obecnie zwanej Halą Stulecia.

AK: 1970s?

EW: To musiało być gdzieś koło roku 1975 albo 1976. Odwiedziliśmy ten salon przy okazji rodzinnego spaceru do Parku Szczytnickiego. To była jedna jedyna taka wizyta. Takich rzeczy dziecko nie zapomina. W salonie były flippery – bardzo duże z pozycji sześciolatka – i jedna gra PONG, w dużej drewnianej skrzyni z malutkim, czarno-białym ekranem. To była jedyna gra całkowicie elektroniczna, bo większość innych miała konstrukcję optyczno-elektro-mechaniczną. Te gry mogą się wydawać bardzo ciekawe z punktu widzenia dzisiejszych czasów, bo za ekranem automatu (szybą właściwie) kryło się mnóstwo mechanizmów, lampek, elektromagnesów, silniczków, klisz i soczewek, przemieszczających i podświetlających elementy scenerii gry. Miało to elektroniczne sterowanie, ale wszystkie te detale musiały być wcześniej zaprojektowane i wykonane z przeróżnych materiałów, specjalnie dla danej gry i tylko do niej. Niesamowity wysiłek i wyobraźnia konstruktorów. Ale ja nie byłem chyba tak całkiem normalny, bo za tymi szybami dostrzegałem tylko „zwykłe” żaróweczki, za to zastanawiałem się, jak skomplikowane muszą być generatory wewnątrz tej maszyny z PONG, które wytwarzają taki sztuczny (!!!) obraz na ekranie TV.

Obiekt rozrywkowy w Hali Ludowej musiał być dość elitarny. Pamiętam korytarz do jakiegoś miejsca z innymi automatami, ale mama nie pozwoliła mi tam iść. Teraz wiem, że tamte maszyny były typu „jednoręki bandyta” i wejście było tylko dla dorosłych. Musiało tam działać coś w rodzaju kasyna.

 

 

No ale miało być o Zaxxonie. Salon w mojej dzielnicy uruchomiono w roku 1983 a może 1984. Być może decyzja o lokalizacji była poprzedzona pewnym rozeznaniem właścicieli tego biznesu, bo jakiś rok wcześniej na małym placyku obok (obecnie tam stoi pawilon handlowy Arena) pojawiło się parę wozów cyrkowych, w tym jeden z automatami do gry. Dzieciaki chodziły je obejrzeć, opieprzane przez już obecnych wewnątrz wozu, bo automaty były wyposażone w „tiltery”, które aktywowało kołysanie wozem podczas wchodzenia gapiów. Wówczas automat uznawał, że gracz oszukuje i zabierał mu kulkę. Jakiś czas później po drugiej stronie ulicy pojawił się ten stacjonarny salon, w małym, przeszklonym pawiloniku o popularnej wówczas konstrukcji przeznaczonej na sklepy z warzywami i podobne obiekty. Odwiedziłem go tylko parę razy, aby pograć na flipperach. Nie miałem pieniędzy, a poza tym salon był oblegany przez miejscowych chuliganów, którzy często grali na koszt innych, wypychając ich sprzed automatu po dokonaniu opłaty. Nie ominął mnie przywilej bycia obrabowanym w ten sposób, toteż nie miałem miłych wspomnień z tego miejsca. Oprócz flipperów były tam też jakieś gry video, ale nie umiałbym na nich grać, więc nawet nie próbowałem. Działającego Zaxxona sobie nie przypominam.

Pewnego dnia odwiedzałem swoją ciocię i wyszedłem od niej wcześniej, aby nagrać na kasetę magnetofonową program komputerowy, który miał zostać nadany pod koniec jakiegoś programu w telewizji. Był wtedy taki zwyczaj, że w programach radiowych lub telewizyjnych popularyzujących komputery, nadawano pod koniec jakiś program, aby widzowie/słuchacze mogli go potem sobie wgrać do swoich komputerów. Było to możliwe, bo typowym nośnikiem na programy były wówczas kasety magnetofonowe. Podpinano pod kanał fonii komputer goszczący w studio i jeśli realizator dźwięku nie spieprzył sprawy wyciszając transmisję przedwcześnie (słyszałem o takim przypadku) ani nie wydarzyły się jakieś inne zakłócenia, program nagrany na kasecie nadawał się do użytku. Metoda dawała się zastosować dla komputerów ZX-Spectrum i polskich Meritum, które wykorzystywały zwykłe magnetofony kasetowe. Czy działało to również z C-64 albo Atari? Nie wiem. Mogło. Magnetofony do tych komputerów były dedykowane, ale kasety takie same, więc czemu nie? W każdym razie transmisja musiała być przeznaczona dla czegoś dla mnie dostępnego – ZX Spectrum albo Meritum, które były w szkolnej pracowni. Własnego komputera nie miałem i nie miałem żadnych perspektyw na jego zdobycie. Nie miałem wujków „na Zachodzie”, a rodzice w temacie nie chcieli kooperować. Zresztą nie byłoby ich stać.

Idąc do domu zobaczyłem słup czarnego dymu, bijący w niebo. Poszedłem kawałek dalej, okazało się że to budyneczek salonu gier płonął! W pobliżu były chyba dwa wozy strażackie, milicja i kilku gapiów. „Nic tu po mnie” pomyślałem i poszedłem do domu. W międzyczasie skończył się program w TV i nic nie nagrałem. No i gdy tak siedziałem w domu, zaczęły mnie nachodzić myśli, że powinienem tam iść, że MUSZĘ tam iść i że to bardzo ważne. To był jeden z nielicznych momentów moim życiu, gdy dopadło mnie silne uczucie tego rodzaju, przez co wierzę, że możemy z przyszłości wysłać sobie sugestię, abyśmy w danym momencie życia zrobili coś tak, a nie inaczej. Żebyśmy dokonali TEN wybór, bo on zmieni nasz życiorys. Bywało że nie posłuchałem tego głosu i raczej żałuję, ale w tym przypadku posłuchałem. Z obecnej perspektywy mogę powiedzieć, że zadziałało. I wcale nie chodziło o grę.

Tak więc poszedłem obejrzeć zgliszcza „salonu” jakieś dwie godziny po pożarze. Straży i milicji już nie było. Buda była spalona doszczętnie, nie zostało z niej nic co przypominało dawną budowlę. Wokół walały się popalone resztki automatów, rozwleczone przez Straż Pożarną w celu dogaszenia. Obok resztek budy siedział na czymś smętny facet, przypuszczalnie właściciel. Bąknąłem w jego kierunku wyraz współczucia i niezwłocznie wziąłem się do robienia tego, co już tam robiło kilku chłopaków z okolicy, czyli przeczesywania zgliszcz. Całych maszyn nie było. Czarne, zwęglone, okopcone przedmioty. Gryzący smród spalenizny, który w końcu przestawało się czuć, ale potem wydobywał się z odzieży tygodniami. Gdzieś leżał większy fragment jakiejś gry z identyfikowalnym kineskopem – białym i popękanym, niczym wielkie oko oślepionego, cyklopiego potwora. Uważając, aby zanadto nie pobrudzić ubrania (bo resztę się domyje), trafiłem na fragment korpusu automatu z przyczepionym od wewnątrz zespołem trzech dużych płyt obwodów drukowanych. Miałem już wtedy na koncie różne konstrukcje elektroniczne, również cyfrowe, więc umiałem docenić wartość tej rzeczy. Wartość nie w sensie finansowym ani tym bardziej rozrywkowym (skąd miałem przypuszczać że to jest wystarczająco kompletne i da się uruchomić?), po prostu na płytkach było trochę części nie do zdobycia w tamtych czasach. Interesowała mnie też sama konstrukcja, bo nie miałem okazji się z czymś takim zapoznać. Płyta była przykręcona do ścianki ze sklejki, ale ta ścianka była opalona od drugiej strony i dało się to oddzielić prawie bez użycia narzędzi. Użyłem klucza do domu, żeby odkręcić jedną czy dwie śrubki, jeszcze desperacko trzymające się szczątków automatu. Zdobycz wyglądała nieźle. Nie jestem chytry z natury, więc udałem się do domu bez szukania innych okazji. Jeszcze by mi ktoś zabrał to co mam… Przez następne dni widywałem chłopaków ze szkoły, handlujących innymi fantami zdobytymi w tym miejscu. Nie moja sprawa.

Elektronika gry Zaxxon składa się z trzech płyt obwodów drukowanych, połączonych kilkoma taśmami przewodów i skręconych słupkami dystansowymi. Dwie płyty są duże, jedna o połowę mniejsza. Bez trudu znajdziecie ich zdjęcia w Internecie. Moja zdobycz nie nosiła śladów uszkodzeń termicznych – jakichś nadtopień czy opaleń – ale była okopcona niemiłosiernie i mimo prób wietrzenia ciągle wytwarzała smród, który gryzł w oczy. Przez kilka następnych dni różnymi sposobami próbowałem to umyć. Najskuteczniejszy okazał się „denaturat bieżący”. Fragment płytki wycierałem pędzelkiem umaczanym w denaturacie, a następnie płukałem pod bieżącą wodą. Duże układy scalone (EPROM i inne pamięci, procesor) były w podstawkach, można było je wyciągnąć i starannie umyć, ale reszta, jakieś 200 części nie mówiąc o kilkuset mniejszych elementach, była polutowana. Solidna elektronika © 1982 SEGA to mycie wytrzymała. Nie próbujcie tego robić ze współczesną… 😉

Oczyszczona płyta ukazała napis ZAXXON. Hmmm… Grałem (a właściwie próbowałem grać) w coś takiego u kolegi na Atari 800XL, ale wtedy nie kojarzyłem nazwy. Zresztą co by to zmieniło?

Mniejsza płytka zawierała mnóstwo analogowej elektroniki: wzmacniacze operacyjne LM324, timery NE555, duży układ wzmacniacza głośnikowego oraz potencjometr do regulacji głośności. Oczywistym było, że na tej płycie jest generator dźwięku. Układy standardowe, do wzmacniacza co prawda dokumentacji nie miałem (to nie były czasy że mogłeś wpisać typ układu w Google i zaraz mieć PDF z dokumentacją) ale po ścieżkach i dużych kondensatorach elektrolitycznych można było dojść, gdzie ten układ ma wyjście i jakie mu podać zasilanie.

No więc podłączyłem głośnik i zasilacz…

Wzmacniacz działał. Po dotknięciu potencjometra, z głosnika dobiegał przydźwięk…

Na płycie znajduje się układ Intel 8255 (lub raczej jego japoński odpowiednik). To standardowy układ wejścia-wyjścia – potrójny, programowalny port równoległy. Ma 24 wyjścia (lub wejścia), których stanem może sterować mikroprocesor gry. Ale płyta systemowa była w tym momencie odłączona, a układ 8255 wyciagnąłem z podstawki. Spróbowałem posterować pinami wyjść układu w podstawce za pomocą drucika i… z głośnika zaczęły dobiegać dźwięki! Strzały, szum lecącej rakiety… Te wszystkie dźwięki były wytwarzane przez analogowe generatorki, każdy projektowany specjalnie do jednego rodzaju dźwięku. W grach arcade z tamtych czasów nie stosowano układów uniwersalnych, takich jak commodorowski SID, atarowski POKEY czy AY-3-8910 stosowany w ZX-Spectrum 128. Przypuszczalnie dlatego ZAXXON na emulatorze MAME jest niemy. Ktoś by musiał odtworzyć tą elektronikę z dźwiękami i je nagrać, a potem wykorzystać w emulatorze…

No więc dźwięk działał.

Tak jak już wspomniałem, główny zespół gry składa się z trzech płyt. To była moja zdobycz. Nie miałem zasilacza, monitora, Bóg wie czego jeszcze, a przede wszystkim, żadnej dokumentacji do choćby podobnych urządzeń. Bezpośrednio pod płytą dźwięku znajdowała się większa płyta systemowa, z procesorem Z-80 (dokładniej to był japoński odpowiednik D-780) taktowanym  częstotliwością 2MHz (a może 4?). Do tego 4 KB statycznego RAM na układach 2116 (2 KB każdy) i kilka układów EPROM. Te EPROMy służyły nie tylko do przechowywania programu dla pokładowego komputera. Większość z nich zawierała elementy grafiki – scenerie tła, sprites, kształty liter. Były ściśle sprzężone z hardware wyświetlającym obraz. W przeciwieństwie do rozwiązań współczesnych, gra nie miała uniwersalnej pamięci video (framebuffera) i programowalnego GPU. Hardware pobierał scenerię bezpośrednio z tych EPROM, nakładając na to sprites (z innego EPROM), i napisy (z oddzielnego EPROM zawierającego generator znaków) i dopiero ten zestaw trafiał na wyjście video. Takie rozwiązanie minimalizuje ilość potrzebnej pamięci: do przechowywania napisów wystarczy kilobajt lub dwa, a wybór i położenie pozostałych elementów ustawia się w rejestrach wejścia-wyjścia. Swoją drogą, pseudotrójwymiarowa sceneria gry i możliwość jej przesuwania „po skosie” wymagały trochę dodatkowego wysiłku od konstruktorów Zaxxona. Szacun. 🙂

No ale wróćmy do przerwanego punktu historii o uruchomieniu. Miałem najwyraźniej działający generator dźwięku i dwie w miarę umyte płyty: systemową i drugą, zawierającą wyłącznie hardware do generowania grafiki. Skręciłem i połączyłem w całość.

Płyta systemowa miała złącze, tzw. krawędziowe, ale nie miałem odpowiedniej wtyczki. Takie rzeczy w PRL były nie do zdobycia, a oryginalna wtyczka została w zgliszczach. Musiałem więc dolutować przewody do styków bezpośrednio. Znalezienie miejsc podłączenia zasilania na płycie systemowej nie było trudne, bo wystarczyło znaleźć kilka układów do których miałem dokumentację i prześledzić ścieżki. Bardzo pomocna okazała się tu książka Dietera Nuhrmanna „Elektronika Łatwiejsza Niż Przypuszczasz – Technika Cyfrowa”. Nie wiem czy w obecnych czasach gdziekolwiek na świecie wydaje się tak dobre książki. Kto by to czytał i po co, skoro całą potrzebną „elektronikę” można kupić w MediaMarkcie?

Zatem wiedziałem, gdzie podłączyć zasilanie i jakiej wartości ma być. Na złączu pozostało kilkanaście styków o nieznanej funkcji. Ile modułów z elektroniką mogło być w tym automacie? Do czego służyły? Co będę mógł zrobić z TYM???

Podłączyłem zasilanie. Oryginalny zasilacz został w spalonym automacie. Użyłem własnego, zrobionego do wcześniejszych prac na bazie projektu z Radioelektronika. Może ktoś pamięta ówczesne „wynalazki” z „Radioelektronika”, takie jak zasilacz na bazie układu wzmacniacza audio UL1401..5 i tranzystora 2N3055… Taki ersatz na braki materiałowe… Więc w PRL nawet wzmacniacz audio był „dual-use technology” i mógł być wykorzystany jako zasilacz… 😉 Przy czym mój „zasilacz” mógł tu zapewnić filtrowanie i stabilizację napięcia, a potrzebny był jeszcze jakiś transformator. Nie miałem właściwego o odpowiednio dużej mocy, ale znakomicie się tu sprawdziła ruska ładowarka do akumulatorów samochodowych. Stabilizator się trochę przegrzewał, dlatego nieodłącznym akcesorium był kieliszek, z którego od czasu do czasu polewałem wodą główny tranzystor zasilacza… Inaczej niż pamięta to Andrzej, Zaxxon nie był polewany. Żadna krzywda się mu nie działa. Kamień kotłowy osadzał się na radiatorze w MOIM zasilaczu. 😉

Przy pomocy radyjka na fale średnie osłuchałem system i stwierdziłem, że działa. Procesor wykonuje  program w długim, powtarzalnym cyklu. Ta metoda diagnostyczna to elektroniczny odpowiednik EEG. Nie wiemy co wykonuje nasz komputer (o czym myślimy) ale możemy stwierdzić czy myślimy intensywnie i w kontrolowany sposób. „Radiowe EEG” Zaxxona rokowało dobrze.

Na płycie systemowej znajduje się czerwony przycisk oznaczony TEST. Komputerowcom oznajmiam, że generuje przerwanie niemaskowalne (NMI) do procesora. Nacisnąłem go, z głośników dobiegło kilka dźwięków równocześnie. Dobrze!

O posiadaniu oscyloskopu w tamtych czasach nawet nie marzyłem. Przy pomocy słuchawek (a może działającego wzmacniacza?) odszukałem na wyjściach sygnał video. On daje bardzo charakterystyczny dźwięk… Ewidentnie tam był obraz i zmieniał się. Posiadałem wtedy już lampowy telewizor marki Lazuryt, wyhandlowany od najżyczliwszego mi w tamtych czasach kolegi, Bodzia Natorskiego (jeżeli to czytasz Bogdanie, to chcę Ciebie ta drogą pozdrowić). Żeby podłączyć grę do telewizora, zmontowałem generatorek w.cz. (dla młodzieży: „modulator RF”), czyli tzw. modulator telewizyjny. Tu wykorzystałem sprawdzony wcześniej fragment projektu generatora obrazów kontrolnych z „Młodego Technika”. Na ekranie telewizora pojawił się postawiony na boku obraz demo gry. Stacja kosmiczna i rysujący się napis Zaxxon… Nie ma słów na określenie radości. Nie będę opisywał. Spróbujcie sobie to wyobrazić, ale musicie uwzględnić, że nie miałem wówczas ŻADNEGO komputera ani nawet prostej gry TV, a salony gier były dla mnie miejscem równie fascynującym, co nieprzyjaznym.

Tryb testowy spod czerwonego guziczka pomógł odnaleźć pozostałe styki: wejścia dwóch joysticków, przyciski FIRE i chyba oddzielny, do rozpoczynania gry. Gra ma dwa wejścia z czujników wrzuconych monet. Do jednego z nich dołączyłem prowizoryczny przycisk, przy pomocy którego się „wrzucało monety”, czyli nabijało Creditsy. Tu ciekawostka, po „wrzuceniu monety” na innym wyjściu pojawiał się kilkusetmilisekundowy impuls. Przypuszczam, że on sterował jakimś elektromagnesem powodującym „połknięcie” monety przez automat, albo nabijał licznik monet służący do zapobiegania nadużyciom. U mnie tylko błyskała żaróweczka…

Wartość monet i różne parametry gry były ustawiane za pomocą małych przełaczników – DIP-switchy – zamontowanych na płycie systemowej. Na 16 przełącznikach można było ustawić, ile samolotów („żyć”) otrzymywało się na starcie, jak szybko rósł stopień trudności (chyba) a nawet włączyć „wieczne życie” i sprawdzić ekstremalne poziomy trudności. Raz przez kilka godzin próbowałem „przejść” Zaxxona, ale gra jest dość przewidywalna. <SPOILER_ALERT>Zawsze są trzy scenariusze: baza kosmiczna, kosmiczna bitwa, baza z „polami siłowymi” i wielkim robotem na końcu wyposażonym w rakietkę, którą nazywaliśmy „pszczołą”. Poziom trudności trochę rośnie, pojawia się trochę więcej wrogów, inaczej się poruszają i są bardziej upierdliwi, ale poza tym nic się nie zmienia. Po przejściu jednego cyklu gracz otrzymuje do wyniku chorągiewkę, potem dwie, potem skromny pucharek, potem pucharek okazały. Gra powtarza między poziomami komunikat „DON’T GIVE UP”, ale ja doszedłem do miejsca, gdzie wyświetliła nabazgrane „GIVE UP” w miejscu pucharka… Poddałem się nudzie. 😉 </SPOILER_ALERT>

Jeden z przełączników na DIP aktywuje odwracanie ekranu dla gracza nr 2. Ta funkcja umożliwiała instalowanie gry w wersji „stolikowej” (właśnie wyguglałem że to się nazywa „Cocktail Arcade”) – z kineskopem umieszczonym w blacie stoliczka ekranem do góry i graczami siedzącymi naprzeciw siebie. Nie widziałem Zaxxona w takiej wersji, ale zapewne do tego służyło wejście drugiego joysticka. Ja go nie podłączałem, tak jak tego nie robiono w żadnym ze znanych mi autentycznych automatów Zaxxon (typu „Standup”).

No właśnie, kineskop… W grach arcade on jest przeważnie instalowany długą osią ekranu w pion. Musiałem swój TV „Lazuryt” postawić na boku. Ponadto częstotliwość odświeżania (odchylania pionowego) w tych grach jest w standardzie amerykańskim – 60 Hz. W Polsce stosuje się 50 Hz, bliskie częstotliwości napięcia sieci, co jest bardzo pożądane, bo zasilacze w prostych telewizorach filtrowały tą częstotliwość niedokładnie. Zmiany (tzw. tętnienia) zasilania powodowały deformację obrazu, ale ponieważ częstotliwość odświeżania obrazu się szczególnie nie różniła, obraz był stabilny, najwyżej minimalnie „pływał”. Z Zaxxonem było inaczej. Odświeżanie obrazu gry na 60Hz w starciu z polskim napięciem sieci spowodowało że obraz się trząsł z częstotliwością równą różnicy – 10Hz. Musiałem doposażyć zasilacz telewizora o dodatkowe kondensatory, a także podregulować trochę odchylanie, bo przy większej częstotliwości odchylania tzw. ramki obraz był za niski. Po tych modyfikacjach telewizor nadawał się do gry. Na szczęście nie był używany do niczego innego i po przeróbkach mógł zostać na boku. Na szafie, bo mój pokój był mały.

Potem przez półtora roku rżnąłem w Zaxxona. I koledzy, którzy do mnie przychodzili też. Nie było ich wielu. Wizyty Andrzeja raczej nie pamiętam…

No ale ileż moża grać w jedną grę…

AK: I…?

EW: Elektronika Zaxxona była zbudowana z wielu układów bardzo trudnych do zdobycia w PRL, właściwie nieosiągalnych. Ja konstruowałem wcześniej urządzenia cyfrowe, na bazie części zorganizowanych przez ojca w różnych zakładach wytwarzających urządzenia telekomunikacyjne. Miałem czterobitowe rejestry TTL, bramki i liczniki. Dałoby się z tego zrobić komputer, ale zajmowałby dużo miejsca. Zaxxon miał mnóstwo układów ośmiobitowych rejestrów i buforów. Miał procesor Z-80, taki sam jak ZX-Spectrum. Bawiąc się grą poznałem niektóre właściwości implementacji, np. to że przywieranie linii przerwania INT do masy powodowało przyspieszenie gry, o którym wspominał Andrzej. Można było wymusić stan na końcówce WAIT i grę „zamrozić”. W dodatku te układy w Zaxxonie były szybkie (74LS), a takie właśnie były do przyzwoitego komputera potrzebne.

Myślałem o zmontowaniu z tych części komputera Cobra, którego projekt ukazał się w czasopiśmie „Audio-Video”. Ale Cobra nie miała wielkiej biblioteki oprogramowania, w szczególności gier. Jeszcze przed Zaxxonem skonstruowałem urządzenie generujące obraz TV. Projekt był na bazie generatora obrazów kontrolnych z Młodego Technika, ale urządzenie w mojej wersji nie służyło do generowania szachownic czy paskow (choć to potrafiło) tylko było wyposażone w pamięć obrazu i można było przy jego pomocy tworzyć na ekranie TV proste rysunki. Urządzenie nie miało procesora, do ustawiania pixeli służyła prosta logika mrugająca pixelem na ustawionym adresie i panel z telefonicznymi zworkami, zastępujący przyciski wybierające adres komórki do zmiany. Był jeden klawisz „zapis”, oddzielna zworka do wybierania „koloru” (czarny lub biały).

Pixeli nie było dużo – 1024 w układzie 32×32. Bo to był tak naprawdę tester do układów pamięci MCY7102, których pewną ilość udało mi się wówczas kupić. Razem z bratem tworzyliśmy na ekranie TV pixelart ekstremalny, bo nie było żadnej możliwości zapisania pracowicie wykonanego rysunku. Działającego aparatu fotograficznego nie miałem… Tą konstrukcję można uznać za wypełnienie obsesji nabytej podczas wizyty w salonie gier w Hali Stulecia (wówczas Ludowej) paręnaście lat wcześniej. Teraz nie tylko wiedziałem jak generować sygnał TV, ale potrafiłem sam zbudować generator!

Dygresja polityczna:

Te pamięci miały jeden kilobit pojemności. Statyczny RAM wykonany w technologii n-MOS. Pewnie dlatego udało mi się je kupić, bo już wtedy były przestarzałe. Ale były produkcji polskiej, Naukowo Produkcyjnego Centrum Półprzewodników CEMI. Wciąż mam te układy, przetestowane, szczytowe osiągnięcie ówczesnej polskiej mikroelektroniki. Wewnątrz takiego układu znajduje się 6 tysięcy tranzystorów. To z grubsza tyle ile jest w jedynym wyprodukowanym przez polski przemysł mikroprocesorze MCY7880 (odpowiednik Intel 8080). Przestarzałe? Niekonkurencyjne? A gdzie TERAZ jest polska mikroelektronika? Zakłady CEMI zlikwidowano w 1990s. Mieliśmy przestarzałą technologię, ale jakąś. Obecnie nie mamy NIC. MCY7102 – wciąż pamiętamy!

Miałem pomysł, aby spiąć parę tych układów z generatorkiem zegarowym i licznikiem adresów, tworząc „joystick z pamięcią”, który być może pomagałby automatycznie przechodzić przez jakieś stałe fragmenty gry. Prosta konstrukcja miałaby mnóstwo wad, więc poniechałem. Joystick do Zaxxona otrzymał tylko funkcję Auto-fire, zresztą całkiem udaną. Dodatkowy przycisk aktywował przerywacz, użycie normalnego przycisku Fire go wyłączało. Widywałem joysticki wyposażone w auto-fire, ale żaden nie miał wyłączania rozwiązanego w ten sposób. Zawsze miały niezbyt wygodny przełącznik, przerzucany nerwowo gdy gra wymagała zmiany z ognia ciągłego na pojedynczy.

O tym jak parszywe były tamte czasy niech świadczy fakt, że aby zdobyć zasraną podstawkę do testera pamięci, musiałem jechać do pewnej firemki na peryferiach Wrocławia i tam po znajomości n-tego rzędu kupować potrzebną część. Pięć niebieskich podstawek DIL-16. Denominacja skasowała mi pamięć o cenie, ale „5-kę” na początku pamiętam. 50 zł? 500? 5000? Dziś ten „skarb” kosztuje 25 groszy.

W tamtym czasie – gdy Zaxxon już działał od pewnego czasu – miałem już kółko komputerowe w szkole i poznałem budowę ZX-Spectrum. Nie wnętrze (nikt by mi nie pozwolił rozkręcić szkolnego komputera, zresztą po co) ani schematy. Poznałem mapę pamięci i parę bardzo podstawowych parametrów, jak częstotliwość zegara (3.5MHz) czy położenie bitów w porcie 254 (jedyny port I/O w nie rozbudowywanym ZX-Spectrum). Szkolna pracownia posiadała programator pamięci EPROM. Ja już wiedziałem jak się generuje obraz TV i czułem Moc do zrobienia czegoś bardziej złożonego. Tak powstał Hermes, kompatybilny z ZX-Spectrum komputer, złożony m.in. z części wymontowanych z Zaxxona. Po 1.5 roku miałem dość gry. Przydały się układy logiczne, pamięci EPROM, procesor, a nawet podstawki. Ale to już zupełnie inna historia. Poza tym jesteście portalem o Commodore. C-64 nie zrobiłem. ;-P

Telewizor „Lazuryt” wrócił do pozycji horyzontalnej. Na jego ekranie pojawiła się prywatna stacja TV „Echo” – pierwsza prywatna stacja w krajach b. bloku wschodniego. Musiałem tylko wymienić przełącznik kanałów na głowicę zintegrowaną obsługującą pasmo UHF. Nowoczesna, tranzystorowa głowica na płytce adaptującej ją do lampowego przełącznika kanałów starego telewizora, pasowały do siebie jak ustroje polityczne po obu stronach 1989… Ówczesne przemiany polityczne można oceniać różnie nawet z perspektywy jednej osoby (p.CEMI i MCY7102), ale przynajmniej było mnie już stać na Amigę.

AK: – A Zaxxon? Może dałoby się go jeszcze zrekonstruować?

EW: – Niestety, nie. Wymontowałem z niego kilka części na zapas. Płyty przez wiele lat leżały w piwnicy, ale w końcu trzeba było tę piwnicę posprzątać. Poszły na elektrośmieci. Dzięki Zaxxonowi miałem własny komputer. Stawiałem na nim pierwsze kroki w programowaniu, nieco bardziej zaawansowane niż to na co pozwalały krótkie wizyty w komputerowej pracowni. Grania oczywiście też było sporo. Hermes istnieje do dziś. Kilka wymontowanych układów prawdopodobnie też, luzem, jako części zapasowe. Wciąż z nich wydobywa się charakterystyczny, choć bardzo już słaby smrodek pożaru…

Pin It

Add comment

Submit
Image