Andrzej ‘GED’ Krawczyk – C64 Fan Art w latach 80tych. Wywiad część 1
Dziś opowiem Wam historię, która trwała bez mała 20 lat. Nie w sposób ciągły oczywiście. To były zrywy. A to jakiś szczegół z życia coś uaktywnił w pamięci, a to rozmowa z kimś „z wtedy”, a to zapał robienia mejlingu do osób o tym samym imieniu i nazwisku.
To wspomnienia moje, mam nadzieję, że mojego gościa również dopadną wspomnienia. Tym bardziej, nie wypominając nikomu wieku, pamięta znacznie więcej z tamtych lat, bo sam miał ich wtedy więcej niż ja 😀 Czytelnicy (chciałem nagrać wywiad – rozmowę, ale cóż.. stanowczy sprzeciw mojego gościa, wyzwiska i rękoczyny)… tak.. przedstawiam odnalezionego po latach poszukiwań, grafika, gracza i miłośnika C64 – Andrzeja Krawczyka, znanego jako GED.
Yugorin: Cześć GED (Gedzie? Hahaha)
GED: Witaj Arku (Yugorinie? Hohoho), odzyskany przyjacielu z dawnych lat i głosie z otchłani przeszłości. Zanim zaczniemy, chciałbym zwrócić uwagę Czytelnikom, że w tej rozmowie na moją prośbę przyjęliśmy formułę najbardziej odpowiadającą mojej flegmatycznej (Andrzejku, ty się znowu zamyślasz, nalej gościom wina) naturze. Dlatego choć pierwotnie rozmowa ta miała być wywiadem na żywo, poprosiłem Cię Arku o inną formę. Z jednej strony obawiałem się, że padnę ofiarą syndromu „sarny w świetle reflektorów” bo z natury jestem wycofany i dopóki się mnie nie wkurwi to trudno jest ze mnie wykrzesać oznaki życia, a przecież nie będziesz mnie Arku popychać jak Major John Reisman szkolący Poseya w „The Dirty Dozen”, z drugiej natomiast strony sporo potencjalnie ciekawych informacji może mi umknąć i większość tego wywiadu odbyłbym kolejnego dnia rozmawiając z własnym odbiciem w lustrze. No i lepiej żeby to wszystko było trochę chaotyczne, ale rozpoczęte, niż dopracowane i zamieszczone za rok, bo zanim dziadek starannie posegreguje wspomnienia to zdąży kopnąć w kalendarz. Wspominki trzeba zatytułować. Do tego trzeba jednak postaci skonkretyzowanej o określonym wizerunku, a ja im jestem starszy tym od samookreślenia dalszy. Taki dajmy na to kapitan łodzi podwodnej może zatytułować swój dziennik np: „Moje wynurzenia” i jest związek semantyczny. A ja? Zdecydowałem dlatego, że dobrym tytułem będzie „Pogadanka z Tyrexem” – czyli tyrającym dinozaurem, bo tym właśnie są obecnie ludzie z mojego pokolenia (1968), a „Parking Jurajski” bo wolę kontemplację od kontestacji – energii jakby mniej i od dawna wiem, że nie każdy drobiazg w lesie jest wart, żeby za nim biegać.
“Gryzor jest jedną z najwspanialszych gier jakie w życiu widziałem. Pierwszy raz natknąłem się na nią we „fliperze” na wrocławskim dworcu, śniła mi się po nocach! Jej wersja na Comcia jest całkiem przyzwoita.”
Yugorin: Nie mogę się oprzeć, żeby nie zapytać – skąd się wziął GED?
GED: Nie jest dla mnie samego tajemnicą znaczenie i pochodzenie tego pseudonimu artystycznego, dobrze pamiętam, ze zapożyczyłem to imię z „Czarnoksiężnika z Archipelagu” Ursuli Le Guin której książkami się wtedy zaczytywałem. Większą dla mnie zagadką jest dlaczego w ogóle zacząłem pseudonimu używać, gdyż ksywki zawsze mnie irytowały i po paroletnim okresie podpisywania się tym aliasem, na dziesiątki lat z niego zrezygnowałem. Taka jest jednak stylówa demosceny, że trzeba tę maskę nosić, więc GEDem byłem i znowu jestem, GEDa pamiętasz Ty Arku, przepraszam, Yugorinie i GEDa pamiętają koledzy z Quartetu więc co mi tam. Poza tym jako pixloartysta liczę każdy pixel i całe moje nazwisko zajęłoby pół obrazka w multicolor na C64 – A NA TO ZGODY NIE BĘDZIE!
Y: Pozwolisz, że zacznę (żeby wprowadzić czytelników w temat naszej znajomości), od historii poszukiwania Ciebie, w tej części galaktyki. Ten wstęp, może troszkę długawy, ale nakreśli mniej więcej co się działo. Parafrazując klasyka “Z tobą to czysta kałabania, ty jakby po Polsku nic, a nic. Posłuchaj GEDzie, co ja mam do powiedzenia, a jak zrozumiesz, wtedy swoje słowo powiesz.” 🙂 Mogę?
G: I’ve got a good feeling about this.
Draconus – perełka od Zeppelinów. Wspaniałe animacje i grafika. To aż się prosiło o mapę i instrukcję. Do dzisiaj nie wiem jaka jest do tego oryginalna historia. Niestety na końcu nie było „księżniczki w następnym zamku”
Y: Jak wspominałem, szukałem Cię na różne sposoby. W tamtych latach spędziliśmy razem masę czasu u mnie w domu, z moimi braćmi. Zniknąłeś z czasoprzestrzeni, ale w mojej pamięci zawsze byłeś obecny. Wspominałem Twoje instrukcje które sprzedawałeś na giełdzie w Opolu, Twoje historie znajomości z Quartetem, Psygnosis. Najzwyczajniej w świecie chciałem zapytać – co słychać. Tyle lat i wszystko jak piach w krew, czy tam w cokolwiek innego 😛 w coś innego. Przyszedł rok 2018, wariackie postanowienie organizacji Moonshine Dragons. No oczywiście, że musiała przyjść myśl o Tobie. Poruszyłem (tym razem już w większym gronie SAMAROWYM) niebo i ziemię. Dzięki spostrzegawczości Isildura, który skojarzył na podstawie moich opowiadań (!) grafikę na jakiejś stronie o Amstradach. Pokazał mi ten kawałek marnej jakości skanu pt. Cybernoid. Krzyknąłem – KU#$#! to kreska Andrzeja! Były tam też podpisy twórców. Janusz Onufrowicz i Andrzej Krawczyk. Przyznaję, nie miałem pojęcia, że Janusz Onufrowicz jest z Opola. Ale było Twoje nazwisko. No to co.. mejl do Onufrowicza (jego agenta raczej), zero odzewu. Mejl do Pana Pazury, że szukam Onufrowicza (znalazłem w necie informację, że coś tam razem robią, jakiś program artystyczny). Zero odzewu (swoją drogą.. Panie Pazura… ładnie to tak zlewać prośby, gdy tworzy się historia?). To było w wakacje 2018 roku. Wysłałem też parę mejli do Andrzejów Krawczyków z różnych stron www, gdzie pojawiali się jako graficy. ZERO!!!! Znów straciłem nadzieję. Tymczasem, 17 stycznia 2019 roku o 14:40 otrzymuję list. W pierwszej chwili chciałem go wywalić, bo to pewnie kolejna reklama. No bo jak… Andrzej Krawczyk do mnie pisze?? To pewnie nowa płyta i kolejny spam reklamowy (tyle, że Krawczyk tamten to Krzysztof) :)))) Zupełnie nie skojarzyłem… A tymczasem…. No to opowiadaj jak to było z Twojej strony.
G: Życie tak mi się ułożyło, że zapuściłem korzenie we Wrocławiu co zupełne odcięło mnie od opolskiego środowiska i przyjaciół. Straciłem wszystkie kontakty, jedną z nielicznych „żywych” relacji którą zachowałem był kontakt z Januszem Onufrowiczem, aktorem, literatem i przyjacielem z jednej podstawówki. Od czasu do czasu rozmawiałem z nim przez telefon, jednak różne miejsca zamieszkania skutecznie ograniczały nasze możliwości towarzyskie. Kiedy umarł nasz wspólny przyjaciel i spotkaliśmy się na jego pogrzebie zaczęliśmy wspominać i także o dziwo planować. Między innymi dzieckiem tego spotkania jest kontynuacja komiksu „Cybernoid” nad którą pracuję, oraz seria stripów których bohaterami jest para: kucharz Żorż i ślimak FastFoot. Tenże właśnie Janusz Onufrowicz w sylwestra 2018/2019 roku, solidnie podchmielony złożył mi bełkotliwie serdeczne życzenia noworoczne i wspomniał, że jakiś rok temu ktoś szukał ze mną kontaktu ale nie pamięta kto i musi pogrzebać w starych mailach. Tak więc gdyby Jasiu po pijaku nie przypomniał sobie o starym mailu, którego na szczęście nie skasował, dzisiaj nie „marnowałbym czasu, który mógłbym z pożytkiem wykorzystać na sprzątanie mieszkania – jak mówi moja żona Renatka” na pixlowanie obrazków na Komciu.
N.O.M.A.D. jest bardzo oryginalną strzelanką labiryntową, na którą było przez kilka tygodni moratorium we wrocławskim ZETO. Była tak popularna, że salon gier z C64 i Spektrumami nie sprzedawał jej kopii, woleli aby ludzie kupowali u nich czas i grali w niego na miejscu.
Avalon wraz ze swoim sequelem Dragontorc to jedyna w swoim rodzaju seria action adventure na Speka. Zagrywałem ją do upadłego. Jak na ironię sprzętowe ograniczenia ZXa czyli kolory, spowolniona często animacja i pipczący dźwięk dodawały im „+10 do charyzmy”.
“Feud jest jak atrakcyjna kobieta. Piękna, rżnie się jak złoto ale nigdy nie zrozumiesz o co jej kurwa chodzi.”
Y: No tak. Historie które pisze życie, są nie do podrobienia 😀 Opowiedz, jak Ty pamiętasz czasy giełdy w Opolu, w budynku NOT (Naczelna Organizacja Techniczna, tak to chyba brzmiało?)
G: Bardzo miło wspominam czasy giełdy. W tym okresie komputerowego dziewictwa, kiedy te młode maszyny były radosnym cudem, religią, najlepszym przyjacielem i wrotami do nieograniczonego świata wyobraźni oraz odskocznią od codziennego syfu szkolno-domowego (a nie wszechobecnym, kontrowersyjnym i po części opresyjnym ekosystemem jak teraz) giełda była jedynym źródłem PROGRAMÓW oraz KONTAKTÓW. To były czasy bez internetu, nie było dostępu do oryginałów, które można było tylko oglądać w jedynym opolskim sklepie komputerowym w gablotce (w cenie ćwierci pensji mojej matki za grę) jak starożytne artefakty w muzeum historii naturalnej. Ten sklep to też w dzisiejszych standardach był żałosny, nie był większy od budy z kebabem w którym Arabowie pitraszą padlinę niedaleko mojego obecnego wrocławskiego domu. Nigdy później w moim życiu nic mnie tak do samego dna mojej duszy nie zafascynowało i nie napełniło takim szczęściem jak Commodore 64 i ZX Spectrum (and no, sex was not even close). Te maszyny rzuciły na mnie urok, to była totalna magia i NIC z tym nie mogło się równać. Minęło sporo czasu, mam obecnie dziesięć lat (jak twierdzi moja żona) i nie wiem czy to dobrze czy źle, ale fascynacja nie zblakła ani o jotę. A giełda była centralnym punktem tej fascynacji i wspomnienia o niej są wciąż żywe. Zresztą oprócz giełdy innym ciekawym aspektem growego folkloru były salony gier, których w Opolu było sporo i były wyznacznikiem trendów i niedoścignionej dla „naszych” maszyn jakości grafiki, dźwięku i prędkości procesora. Nie były to też zawsze miejsca bezpieczne dla młodocianych pasjonatów „informatyki” (tak, tak – informatyki! Jakoś trzeba było wytłumaczyć matce dlaczego ma wydać kasę na pudło wielkości chleba w cenie motocykla). Dobrze pamiętam jak zebrałem bęcki w knajpie w budynku dokładnie naprzeciwko rzeczonego NOTu, kiedy wybrałem się tam pograć w „Lazariana” i „Qix”. A z kolei w innym „Fliperze” (lub salonie gier telewizyjnych, bo i tak się na te miejsca mówiło), wiesz Arek, niedaleko „Gniazda Bronowickich”, w pobliżu mordowni „Kurza Nóżka”, pamiętam jak robiłem kolejną „życiówkę” w Commando. Za mną stał jakiś agresywny starzec (czytaj: 20 latek pod wpływem wody ognistej). Czekał na swoją kolej do automatu, ale niestety Krawczyk przy joysticku był dla innych graczy jak szklany sufit dla baby w karierze zawodowej w Polsce. Czekać można do usranej. No i kiedy pracowałem nad n-tym końcem n-tego levelu usłyszałem bełkotliwy głos nad swoim uchem : „Rozzzz-wal tę braamę ttoo ja ciebie kur#a roozzwalę”. I wiesz co? Nie uwierzysz. Nie zdecydowałem się na rozwalenie tej bramy bo ogarnęła mnie nagła nieśmiałość i atak humanitaryzmu, przecież sprity też ludzie i też chcą żyć! Innym razem za rekord na „Draco” starszy, zniecierpliwiony oczekiwaniem gracz zgasił na moim karku papierosa, ale z reguły jednak takie ekstremalne granie na rekordy oprócz ekstazy dawało w środowisku SZACUNEK. Raz ramię w ramię rżnąłem w „Commando” robiąc życiówkę a obok swoją życiówkę robił kolega na przewspaniałym „1942”. Tłum jego i moich obserwatorów aż przyciskał nas obu do maszyn, oddychanie było fikcją o której się nie myślało z braku czasu i tlenu, wokół panowała ta specyficzna, wspaniała „atmosfera salonu gier” (czyli ciasnej, przeludnionej mordowni bez światła w której śmierdziało jak w chłopięcej szatni po WFie w podstawówce). Skupiony na przetrwaniu kolejnego levelu poczułem za sobą jakieś zamieszanie, ktoś podjął heroiczną próbę dopchania się do automatu kolegi, udało mu się najwyraźniej bo usłyszałem: „Ja pier##lę, jaki rekord!” i gwar podnieconych komentarzy. Potem przecisnął się do mnie i dodał „Kur#a jeszcze jeden świr!”. Tak, to było coś dla dzisiejszej młodzieży niepojętego. Jedną grę człowiek „obcykiwał” wiele lat. To nie było granie jak dziś, czyli siedzenie z komórką na kiblu i robienie rekordu i kupy jednocześnie. To było ZEN, stan świadomości, dusza opuszczała ciało, myśli kręciły się tylko wokół sposobów pokonania kolejnych układów. Pamiętam podejrzliwe spojrzenia 30 letnich wapniaków (tak, wtedy dla mnie to już byli starcy hehe) kiedy na przystanku autobusowych podniesionymi głosami w podnieceniu analizowałem z kolegą jakie błędy popełniliśmy w „Wizball” (absolutne dzieło sztuki pod każdym względem, ale TYLKO w wersji na C64) i co zrobić żeby tą grę pokonać. Ludzie niezwiązani z tym ekosystemem musieli brać nas za psycholi! („Nie, tą eskadrę chlebaków można załatwić tylko kotem ale on musi sprejować, bo lasery ch#ja zrobią pierścieniom, jak dojdą asteroidy to se nie pomieszasz nowej farby w kociołku, nazad nas wy#ebie do prezydentów z bezwładnością i od nowa bąble trzeba będzie zbierać!). Na giełdach trochę się sprzedawało, dużo kupowało, nie zostałem jednak potentatem. Z tych giełdowych pirackich biznesów wykluło się wiele obecnych software’owych korporacji (chętnie bym wymienił z nazw, ale w obecnych czasach to może skończyć się pozwem :)). Dla mnie jednak najbardziej liczyła się radość z obserwowania, kiedy do odpalonego w NOCIE na full Komcia z „Gianną”, „NemesisemTheWarlockiem” czy innym Hubbardem lub ManiacsOfNoisem, jak kurczaki do owsa zbiegają się niższe formy życia (czyli atarowcy i LUBEKI (czyt. LudzikiBEzKomputera)). Muzyka była i zresztą jest nadal potężną zaletą Commodore 64, pamiętam jak pewnego dnia przyjechałem na giełdę NOTu bez „wzmacniacza dźwięku” jakim był u mnie „klocek dzierżoniowski” czyli radio „Giewont” – pudło wielkości czterech Commodorów do którego podłączałem obie swoje 8bitówki, czyli wcześniej ZX Spectrum 48 a potem Komcia. Zazwyczaj na giełdzie na swoim stanowisku nie handlowałem tylko nawiązywałem kontakty, wymieniałem się grami (pozdrowienia dla Mirka, oddaj mi wreszcie stary tą zieloną kasetę Stilon-Gorzów, trzydzieści pięć lat to chyba dość na skopiowanie „Delty”?), i robiłem „pokazówki” gier. Odpalałem najlepsze i podkręcałem dźwięk. Tego dnia jednak o swoim radiu albo zapomniałem albo może tego dnia nie miałem chęci i siły do targania ze sobą 3-kilogramowego wagonu, ograniczyłem się więc jedynie do „bycia” na giełdzie. Mój niemy C64 podłączyłem do czarnobiałego ruskiego przenośnego telewizorka marki Junost, który przez całe moje ośmiobitowe życie spełniał rolę monitora i zająłem się plotkami i barterem z przyjaciółmi. To jednak nie wystarczyło mojej wiernej, nieletniej „publiczności”. Na giełdzie zawsze obecne było liczne grono młodszych od nas o kilka lat dzieciaków, które nie miało komputerów i dopiero o nich marzyło, giełda NOTu była dla nich czymś czego mnie osobiście brakuje w dzisiejszych czasach – miejscem gdzie można było się napatrzeć, nasłuchać i nasycić nieosiągalnym sprzętem (ja sam dziś chętnie odwiedziłbym miejsce w którym mógłbym pograć trochę na konsolach, np. nigdy nie miałem w ręku Nintendo 3ds a bardzo ciekawi mnie jak osiągnęli efekt 3d bez okularów). Dzieciaki były zawiedzione, że tego dnia jest nieczynna „Dyskoteka Krawczyka”. I stała się rzecz dziwna i niezwykła. Jeden z tych chłopców, prawie wszystkich ich mniej więcej znałem z widzenia i rozmów z tej giełdy – zaofiarował się, że pojedzie do mnie do domu (20min autobusem w jedną stronę nie licząc czekania – z NOTu do mnie na ul Dambonia) i przywiezie to radio, co mnie totalnie rozbroiło. Nawet nie pomyślałem, że może mnie oszukać. Dałem mu kartkę dla mojej mamy i dzieciak pojechał do mnie i przywiózł tego kloca, trochę się niepokoiłem jedynie czy to wielkie, ciężkie pudło w drewnianej obudowie po drodze mu się nie rozpadnie, zwłaszcza bałem się o tylną ściankę z płyty pilśniowej mającą tendencję do „migrowania” ale wszystko skończyło się szczęśliwie i można było rozpocząć koncert.
Head over Heels to KnightLore’owa labiryntówka wszechczasów wykorzystująca wynaleziony przez firmę Ultimate sposób prezentacji – tzw. „filmation”. Świetnie zniosła adaptację na Comcia, Spekowa grafika została wzbogacona przecudowną muzą i fxami. Wcielona perfekcja, doskonała animacja, responsywne sterowanie i fantastyczna grywalność.
Y: Pamiętam Twoje instrukcje do gier. Miałeś swój komputer? Wiem, że sporo czasu spędzałeś u nas w domu grając na C64. To też pomagało Ci tworzyć instrukcje?
G: W tamtych czasach najlepiej pod względem „usprzętowienia” miały dzieciaki, które los obdarzył cudem zwanym „stary w rajchu” czyli ojciec idealny, co to nie wkurwia człowieka, nie chleje, nie bije matki, nie czepia się o nie przejście do następnej klasy, wpada do domu dwa razy w roku i PRZYWOZI COMMODORE 64. Mój ojciec był blisko tego ideału, to znaczy spełniał wszystkie te warunki z wyjątkiem „rajchu” i „przywożenia C64”. Tak więc moja droga do własnego Komcia była długa i kręta bo w latach 80tych komputer kosztował często półroczne przeciętne dochody. Pewnie nie jestem pod tym względem oryginalny, jak wielu chłopaków przeszedłem przez „DROGĘ”. Czyli: Spek-Komciu-Amisia. (obecnie przeszedłem tę drogę w odwrotnym kierunku i tak już zostanie). Kolejne etapy oddzielał co najmniej rok lub dwa, a zakup nowej maszyny poprzedzała sprzedaż poprzedniej plus ciułanie. I były to czasy, w co trudno uwierzyć młodym ludziom obecnie, kiedy komputer NIE TRACIŁ NA WARTOŚCI a wręcz potrafił zyskać, no i kupowało się wyłącznie z drugiej ręki używany (gwarancja? Hahahaha….o, przepraszam, myślałem, że Pan zażartował), lub nowy z przemytu. I w przeciwieństwie do obecnych komputerów, o ironio, te stare maszyny ZNOWU zyskują na wartości i po kilkudziesięcioletnim okresie bycia traktowanym jak elektrośmieci znowu są pożądanym i cennym obiektem handlu na Allegro i OLX. Na szczęście wszystkie te powyższe maszyny to doskonałe i niezawodne konstrukcje (działające do dziś), dlatego jeżeli nawet zdarzały się w tamtych czasach jakieś awarie to punktów naprawczych w Polsce było bez liku. Swojego pierwszego C64 kupiłem na spółkę z moim przyjacielem, który miał w podopolskiej dzielnicy Nowa Wieś Królewska mały warsztat napraw RTV (radiowo telewizyjny). Jako elektronik z ogromnym doświadczeniem był w stanie zapewnić nie tylko połowę kasy na używanego C64 ale i gwarancję, że sprzęt nie jest wadliwy. No i nasz wspólny komputer znalazł aż dwa nowe domy. Stał się „pucharem przechodnim”. Przez kilka dni ja bawiłem się nim w swoim domu, ku niezadowoleniu mojej mamy, która uważała moją pasję za marnowanie czasu, ale „nie aż takie najgorsze, bo przynajmniej się nie włóczę z podejrzanym towarzystwem”, a następnie odwoziłem go do kumpla, żeby z kolei on mógł się pobawić. Praktyka jednak okazała się taka, że jak Komciu przebywał u niego to kolega był zbyt zajęty żeby na nim pograć, a ja zaraz po szkole (lub zamiast szkoły) wpadałem do niego i grałem do nocy. W końcu jednak po kilku miesiącach wykupiłem od kumpla jego udział w kosztach kompa i – nareszcie – miałem swojego własnego Commodore 64! I wtedy też chyba zaczęła się nasza Arku znajomość. Wydaje mi się, że poznaliśmy się w opolskim NOCIE, ale nie pamiętam dokładnie okoliczności. Wcześniej do NOTu nie chodziłem gdyż moim pierwotnym źródłem nowych programów na Spectrum i C64 było wrocławskie ZETO, a konkretnie taki mały jego oddział w kamienicy obok ich właściwego niewielkiego biurowca przy Placu Solnym. Można tam było kupować gry oraz wynajmować na godziny stanowiska z C64 i ZX Spectrum 48. Byłem tam stałym bywalcem, jeździłem do Wrocławia przynajmniej raz w tygodniu, wynajmowałem C64 na osiem godzin i grałem do upadłego. Skończyły się te sesje dopiero gdy nabyłem swoją własną maszynę. Ten ZETOwski przybytek był miejscem, gdzie po raz pierwszy zobaczyłem na własne oczy Commodore 64 w działaniu (oczy zaszły mi łzami, momencik – gdzie moja chusteczka). Do dnia dzisiejszego mam przed oczami ten moment ze wszystkimi szczegółami, na pierwszym stanowisku pod oknem, na biurku duży kolorowy telewizor w roli monitora a obok Komciu podłączony do długiego kabla, jak wszystkie komputery, kończącego się w jednym z magnetofonów Datasette przy biurku pracownika, który obsługiwał wgrywanie programów na odległość do wszystkich stanowisk. Stałem w grupie oszołomionych gapiów za krzesłem grającej osoby i zaszokowany wpatrywałem się w cudowne widowisko: na ekranie pojawiały się kolejne gry a ja nie mogłem oderwać oczu i uszu od telewizora. Największe wrażenie zrobił na mnie „Roland Rat’s Race” z zapierającą dech w piersiach muzyką Martina Galwaya oraz szokującymi efektami dźwiękowymi i cudowną grafiką. Sprite głównego bohatera miał na dodatek jako chyba prekursor tej techniki, na warstwę multicolor nałożoną warstwę hires! Wtedy nie zdawałem sobie aż tak sprawy z technikaliów, ale to co widziałem wyglądało graficznie jak arkadówka! Byłem zachwycony stłumionymi odgłosami w które zmieniała się muzyka w tle, kiedy Roland przechodził pomiędzy levelami oraz wspaniałym pomysłem graficznym na przedstawienie ruchu ulicznego nad „podziemnym” obszarem gry! Kiedy po dłuższym czasie otrząsnąłem się z zachwytu i rozejrzałem wokół siebie, zorientowałem się że…. zostałem okradziony. Ktoś niepostrzeżenie „uwolnił mnie” od mojej małej podręcznej torby a ja tak totalnie „odleciałem” przy grach na Komciu, że niczego nie poczułem! To był pierwszy i jedyny raz w moim życiu, że zostałem obrobiony przez kieszonkowca. Byłem tak wściekły, że dostałem nagłego zaniku instynktu samozachowawczego i przez kolejną godzinę złaziłem wszystkie okoliczne salony i knajpy w nadziei na wytropienie złodzieja. Bardzo boleśnie ugodziła mnie strata tej torby i to bynajmniej nie ze względu na pieniądze czy inne cenne rzeczy bo niczego takiego w niej nie było. W torbie miałem swój świeży i ukochany, trudny w tamtych czasach do kupienia nabytek – dwa tomy „Dune” Franka Herberta. Najlepszej książki na świecie. Wracając do naszych spotkań u Ciebie w domu, co było ich przyczyną i czy pomagały mi w tworzeniu instrukcji? Bardzo lubiłem u Ciebie przesiadywać i grać wspólnie z Tobą i Twoimi braćmi: starszym Tomkiem i małym Markiem. Wspaniała beztroska i totalne pogrążanie się we wspólnej pasji, rodzinna atmosfera jaką tworzyli Twoi rodzice, to były cudowne chwile, czy trzeba to jakoś specjalnie analizować? A z pewnością pomagało mi to także w tworzeniu instrukcji, nasze spotkania jak każde pozytywne doświadczenie w międzyludzkich relacjach, były zachętą i bodźcem do tworzenia. Wasze życzliwe zainteresowanie, pomysły i rady na pewno mi się przydały.
Trantor. Nudny i durny gniot od Probe – ale jak się go fajnie „instrukcjonizowało”! Cała inwencja i budżet gry poszły w animację głównej postaci i jej miotacza płomieni. A w tytule zrobiłem literówkę, niewykluczone, że był to podświadomy bunt przeciwko profanowaniu nazwy stolicy imperium z „Fundacji” Isaaca Asimova.
Y: Na giełdzie sprzedawałeś instrukcje do gier, czy to była działalność charytatywna?
G: Instrukcje do gier rysowałem dla siebie, robiłem mapy, okładki do kaset z grami i wymyślałem scenariusze do tych gier, nie mające z oryginalnymi historiami nic wspólnego (skąd miałem wiedzieć jaka jest oryginalna historia?). Zresztą za wyjątkiem wąskiego grona gier scenariusz w arkadówce tyle wnosi do akcji co fabuła w instrukcji do gaśnicy. Były to czasy drogiego i beznadziejnego xero (za prawdziwie czarne czernie zwłaszcza na powierzchni większej od kciuka trzeba było dodatkowo płacić), o xero kolorowym nikt nawet nie marzył. Dlatego choć bawiłem się myślą o zarobku tą drogą, wiedziałem że niewiele z tego wyjdzie bo po pierwszej giełdzie moja działalność stanie się właśnie tą „działalnością charytatywną” o której wspomniałeś, gdyż tych kilkanaście sprzedanych egzemplarzy „sklonuje się” w całej Polsce już po tygodniu. I dokładnie tak się stało, po debiutanckiej sprzedaży pierwszego „nakładu”, ludziki na kolejnej giełdzie chciały sprzedać moje instrukcje MNIE. Zabawne były też „poufne informacje z pewnego źródła”, że kolejne instrukcje „się robią” i z zapałem informowali mnie jakie będę rysował kolejne. Poza tym był inny problem. Uważałem, że kolor jest w tych instrukcjach niezbędny a nie miałem jak go wygenerować. Jeżeli bym ten problem rozwiązał byłbym monopolistą, nikt nie dostarczyłby kolorowych kopii. No i wpadłem na pomysł, który jednak dość szybko życie zweryfikowało. Ze starej, znalezionej na śmietniku lodówki wymontowałem kompresor i podłączyłem do zdobytego z ogromnym wysiłkiem aerografu. Dla niezorientowanych- aerograf to taki mniejszy, wielkości długopisu, artystyczny odpowiednik pistoletu do lakierowania aut. Było to wówczas marzenie każdego grafika, gdyż dawało cudownej urody efekty przejść kolorystycznych na obrazkach bez śladów pędzla. Były jednak z tym ustrojstwem problemy. Po pierwsze: powietrze wypuszczane z kompresora potwornie cuchnęło jakimś technicznym olejem. Po drugie ciśnienie było zbyt niskie i farba „zalewała” maski a ja nie wiedziałem wtedy, ze należało pomiędzy tym kompresorem a aerografem dodać pojemnik do podniesienia ciśnienia z regulatorem przepływu powietrza. Po trzecie tworzenie masek było piekielnie czasochłonne i uciążliwe. Maska taka to był „szablon” z tektury z wyciętym obszarem o kształcie elementu z obrazka. Zakładając ten szablon na xero projektu i pryskając farbą uzyskiwało się KOLOR! Ale tylko w tym ograniczonym obszarze, co oznaczało konieczność stworzenia, wycięcia w tekturze i bezbłędnego używania wielu różnych takich masek na jeden obrazek, pamiętając też o dobrym wysuszeniu obrazka pomiędzy sesjami. Po czwarte maski też cuchnęły bo impregnowałem je jakimś syfem, który śmierdział jeszcze gorzej od tego oleju technicznego z kompresora. Stworzyłem więc manufakturę, gdzie w rządku leżało sobie np. 20 okładek do instrukcji, na których kolejno nakładałem kolejne kolory, a po wyschnięciu farby nakładałem kolejne maski, myłem pojemnik z farbą w aerografie, rozrabiałem kolejny kolor z wodą, napełniałem pojemnik i barwiłem kolejne fragmenty. Niestety po początkowym sukcesie komercyjnym tą śmierdzącą manufakturę zamknęła moja mama.
“Ośmiobitowy seks – kto nie przeżył ten nie wie co na szczęście stracił. Sammantha – ten uroczy cycaty krasnal był w latach 80tych obiektem fantazji erotycznych… moich kolegów.”
“Nie przypominam sobie aby na C64 były dobre kopanki pseudo 3D (w rodzaju Final Fight). Renegade był takim substytutem, niezły port ale trudny jak matura bez łapówki dla dziecka ministra. Kolejne części tej serii były tak prymitywne, że nie mogły być dziełem człowieka. Podejrzewam że były owocem 8bitowego dzieworództwa.”
Y: Dało się z tego coś uciułać? Ludzie chętnie kupowali?
G: Popyt był duży, pierwszy nakład zszedł na pniu, jako że o mapy i instrukcje było bardzo trudno. Poza tym były te moje broszurki oryginalne i ludziom przypadły do gustu, nie tylko dzięki oryginalnym historiom, które do nich dodawałem ale jak sądzę również oryginalnym mapom, które tworzyłem sam, bazując na własnym doświadczeniu i własnych szkicach z osobistego przejścia całej gry. Uzupełniające informacje jakie planowałem łączyć z instrukcjami jako dodatkowa zawartość (jestem kontent że nie użyłem tu tego przeklętego anglicyzmu „content”). Po kilku sesjach sprzedażowych straciłem do tego serce, gdyż po pierwsze kolor okazał się „możliwy ale niepraktyczny”, a po drugie giełda okazała się gniazdem parszywych piratów, którzy bezwstydnie skopiowali moją pracę. Co? Nie, kur#a, nie widzę żadnej analogii.
Y: Na co przewalałeś kasę?
G: Na gry na giełdzie, czyste kasety i dyskietki na te gry, automaty i książki. Dużo gier, duuużo sesji „na fliperach”, TONY książek (w końcu moja gigantyczna kolekcja SF spadła na głowę mojej mamie, kiedy cały regał się poddał i oparł na mojej rodzicielce. Przeżyła bez uszczerbku na zdrowiu ale zawał serca był blisko.
Y: Co się działo później, opowiesz historię spotkania z Quartetem?
G: Do Quartetu napisałem pewnego dnia list, byłem pod wrażeniem ich demka a w scrollu przeczytałem zaproszenie do współpracy dla każdego, kto może coś wnieść do demosceny swoją pasją lub umiejętnościami. Po kilku dniach dostałem od chłopaków odpowiedź, było to kilka osobnych listów, gdyż każdy z członków Quartetu napisał coś od siebie, radość z kontaktu była obopólna i tak zaczęła się współpraca. Projektowanie nabrało tempa, choć nie takiego jak można by sobie wyobrazić dziś w czasach internetu. Wszystko szło snailmailem a ja nie miałem telefonu. Wówczas jak pamiętasz (a obecna młodzież nie uwierzy), żeby zadzwonić do Quartetu musiałem jechać na pocztę główną, zamówić rozmowę zamiejscową i dodzwonić się, tylko po to żeby np. usłyszeć od mamy Sambora, że „niestety wyszedł i będzie wieczorem”.
Zrobiłem trochę projektów do magazynu Kebab, żaden jednak nie doczekał się wykorzystania i wydania w magazynie ani kolorowej, wykończonej wersji. Nie ma tu niestety mojej ulubionej (zagubionej) okładki na której gracz zostaje zastrzelony przez postać z gry i pada z dziurą w czole na klawiaturę Comcia. Do dzisiaj także nie jestem przekonany do tego „spożywczego” tytułu czasopisma. Choć jednak tytuł chwycił i stał się kultowy. Czasem takie semantyczne fikołki działają. Ja sam kiedyś uczestniczyłem w próbie rozruszania autorskiego magazynu internetowego pod nadaną przeze mnie nazwą „Małpa”…
Y: Masz jakieś materiały z tamtych lat? Możesz je pokazać?
G: Najróżniejszych materiałów z tamtych lat mam bardzo dużo. Nie wiem czy na moje podejście do archiwizacji ma mój znak zodiaku czyli panna (piczka zasadniczka jak to mówią) ale segregowanie, porządkowanie, katalogowanie i analizę zasobów mam we krwi do poziomu obsesji. Mam wszystkie swoje rysunki, komiksy, projekty i mapy jakie kiedykolwiek zrobiłem z wyjątkiem tych, które zostały mi ukradzione, zniszczone, nie oddane albo je komuś sprzedałem. Te materiały z grubsza można podzielić na: – instrukcje i mapy, które zostały puszczone w obieg i są kompletnie opracowane, – wszelkiego rodzaju materiały preprodukcyjne do kolejnych broszurek, które jednak nigdy nie opuściły mojej szuflady, czyli szkice map, projekty okładek do broszur, projekty okładek do kaset audio z programami, ilustracje, katalogi gier z rysowanymi odręcznie „screenshotami” ekranów i wymyślonymi fabułami do każdej gry. – Kilkoma kompletnymi grami nowatorskiego, wymyślonego przeze mnie systemu gier planszowych, który nazwałem „PŻNT”, co było skrótem od PrawieŻeNieomalTelewizyjne”. PŻNT” – były to gry planszowe stylizowane na gry komputerowe, gdzie grało się przeciwko algorytmowi a nie przeciwko drugiemu graczowi (z kilkoma wyjątkami). W czasach jeszcze trochę dawniejszych, kiedy nie stać mnie było nawet na Spectrum, zaczytywałem się literaturą, gazetami i książkami dotyczącymi komputerów. Natknąłem się wówczas na pojęcie logiki matematycznej oraz bramek logicznych, będących podstawą działania mikroprocesora. W jakimś artykule autor bardzo obrazowo przestawiał zasady działania tych bramek i wyjaśniał, że pierwsze bramki były robione przy użyciu lamp elektronowych ale tak naprawdę to można je zrobić z dowolnego medium, byleby istniała możliwość zmiany jego stanu. I przytoczył przykład hipotetycznego „komputera z drewna”, w którym system klapek podejmował decyzje logiczne. Taka lektura w połączeniu z brakiem kasy (wieczny brak pieniędzy w moim domu doceniam po latach jako bodziec do rozwoju wyobraźni!) sprawiła, że zacząłem tworzyć właśnie te gry PŻNT i ostro zagrywać się w nie w gronie przyjaciół i członków SOKIBUS-F czyli klubu SF do którego należałem (Skonsolidowany Opolski Klub Istot Białkowych Uprawiających SF – i bynajmniej nie był to jak twierdzili złośliwi „Autobus do przewożenia soków”). Do tworzenia „oprogramowania” tych gier wymyśliłem specjalny język i nazwałem go „Charon”, pomyślałem, ze to odpowiednia nazwa dla języka który łączy świat gier elektronicznych i tekturowych będących tak naprawdę prawie tym samym, różnice dotyczyły właśnie „medium” i ekosystemu fizyczno – software’owego w którym każda z nich funkcjonowała. Wymyśliłem tych gier sporo, większość nie wyszła poza fazę szkiców i „screenshotów” z opisami, część osiągnęła stadium finalne i była „ogrywana” a kilka było PŻNTową wersją gier arkadowych. Dwie z nich zasługują na uwagę: „Anteater” był jedną z nich. Nie zachowała się niestety broszura z oprogramowaniem do niej w Charonie, ale mam wciąż planszę. Drugą był „Crazy Climber”. Pamiętam jak spędzałem całe godziny obserwując w salonie jak gracze przechodzą kolejne levele i analizowałem mechanikę i sposób działania gry. Algorytmy i ich projektowanie są moją pasją do dnia dzisiejszego dzięki tamtym przedsięwzięciom. Przypomniam sobie także jak podejrzane było moje zachowanie dla właściciela budy. Widząc jak jakiś koleś (czyli ja) przez kilka dni z rzędu stoi ze szkicownikiem przy automacie i prawie nie gra bardzo go zaniepokoiło i w końcu mnie wyrzucił z salonu. Była to zresztą reakcja z którą spotkałem się kilkakrotnie, gdyż nie była to jedyna gra którą przerysowywałem „na żywo” z automatu i opisywałem obserwowane na ekranie algorytmy (zresztą tak na marginesie, podobnie powstawało wiele oficjalnych adaptacji arkadowych gier na domowe kompy, np. „R-Type” i „Rampage”. Jest to pięknie opisane w darmowej książce, którą można sobie sciągnąć z netu: „It’s behind you – The Making of a Computer Game – ZX Spectrum R-Type„ Boba Pape. Ten genialny koder dokonał na ZX Spectrum czegoś co można by porównać w rzeczywistym świecie jedynie do chodzenia po wodzie – zrobił konwersję R-Type na Speka. I zrobił to tak genialnie, że do dnia dzisiejszego wolę tą wersję od arkadowego oryginału!). W „Grabówce” był to „Jungler” i „LeBagnard” („Ty Krawczyk i tak tego nie rozgryziesz.”), w budzie przy „Kurzej Nóżce” było to „Commando” („Ej, ty, co ty tam tak kucasz za tą maszyną, co tam kombinujesz?”, – „Ja proszę pana muzyki słucham bo jest super a tu straszny hałas.”), w „Iskierce” wspaniała gra Draco („A po co to robisz chłopcze, nie wolno, nie podoba mi się to” – zrobiłem wtedy najwyższy rekord i wpisałem się jako „Draco syf maszyna” za co mnie właściciel wywalił z salonu) czy wreszcie w „Studni” – podziemnej mordowni przy rynku („Chłopcze po co ci ta latarka?” – „Bo ja przerysowuję grę proszę pani i nic nie widzę bo tu strasznie ciemno jest”) gdzie raz Cyganie pobili mnie za blokowanie „Galagi” a drugi raz ukradli mi motorynkę zaparkowaną przed salonem. Na szczęście ją odzyskałem gdyż jak się okazało mały bandzior Marcelem zwany, który razem z kumplami zaczął nią się bawić był podrośniętą wersją mniejszego bandziora z którym chodziłem wiele lat wcześniej do przedszkola, w którym niszczył wyposażenie i bił przedszkolanki, czyli znajomości w „półświatku” zaprocentowały po latach! Wracając do tej drugiej, skończonej gry PŻNT „Crazy Climber”. Była (jest) to arkadówka wprost genialna w swoim pomyśle, opracowaniu graficznym oraz dźwiękowym, animacji i zasadach. Wspaniale zbalansowana gra z bardzo oryginalnym sterowaniem. W tej grze steruje się ludzikiem wspinającym się po ścianie wieżowca, życie utrudniają mu zamykające się okna i spadające przedmioty. Adaptując tę grę do systemu PŻNT musiałem tak zinterpretować rozgrywkę aby oddać „ducha” tego programu, choć już niekoniecznie dokładnie grafikę. Nie było tego automatu w Opolu, więc „prace wywiadowczo-analityczne” zmuszony byłem przeprowadzać w salonie gier w piwnicy pod wrocławskim ratuszem, w tym celu kilkakrotnie się do Wrocławia wybrałem. W końcu opracowałem własną wersję „Crazy Climbera”, zaprojektowałem plansze i grafikę tytułową oraz „sprity”, które nakleiłem na grubą tekturę i powycinałem. Całość znalazła się w specjalnej okładce z kieszonką na pionki oraz do wszystkiego na koniec dodałem broszurę z „oprogramowaniem” w „Charonie”. Niestety jest to jedyny taki kompletny zestaw jaki się zachował. Cały szereg innych moich gier PŻNT, tym razem całkowicie oryginalnych, nie doczekało się tak gruntownego opracowania. Powstały plansze i algorytmy według których zagrywaliśmy się z przyjaciółmi, jednak algorytmy te były jedynie w wersji testowej i nigdy nie zostały starannie przepisane na maszynie ani nie były dołączone do „ekskluzywnego” wydania gry w formie broszury. Takie gry jak „Space Shit”, „Enemy Captors”, „Let’s Crush” czy „Smart Bombs” dawały mnie i kolegom równie wiele radości co prawdziwe gry komputerowe. Kolejnym rodzajem materiałów z tamtego giełdowego okresu są komiksy. Snułem różne szalone plany własnego małego wydawnictwa, chciałem rysować komiksy, które byłyby albo dodatkiem do gier (np. narysowałem wymyśloną przez siebie fabułę do gry „Trojan” – wspaniałej arkadówki Capcomu) lub też samodzielnymi historiami. Jedna z nich, komiks „Thury VanHille” został jako pierwszy i jedyny wydany i rozpowszechniany w Opolu „moimi” kanałami, kolejne niestety skończyły w szufladzie. Mam takich stareńkich produkcji sporo, komiksy według literackich pierwowzorów, historii autorskich a nawet jeden komiks, który powstał na podstawie mojego ulubionego wówczas filmu SF „Critters”.
Y: No historia bardzo życiowa, nie miałeś wpływu na pewne ścieżki na których się znalazłeś. Wiem, że na MD 2019 spotkałeś się z członkami Quartetu. Poznali Cię?
G: Nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek mógł kogokolwiek rozpoznać po kilkudziesięciu latach bez kontaktu, zwłaszcza że znaliśmy się jako dzieciaki. Ja oczywiście ich rozpoznałem! Moja wrodzona spostrzegawczość podpowiedziała mi, że ekipa która wjechała muzealnymi autami na „Moonshine Dragons” powitana przez organizatorów ze łzami i fanfarami to Quartet. Później były ploty i wspominki w garkuchni na zapleczu ale wątpię żeby ktoś ich pamięci również nie wspomógł wyciągniętym paluszkiem i komentarzem. Ale kiedy już wszystkim nam udało się sprzęgnąć w umyśle właściwe wapno z właściwym pseudonimem – poszło już z górki. Mam niestety kiepską pamięć do twarzy co stawia mnie niejednokrotnie w niezręcznych sytuacjach. Więc przed kolejnym MD puszczę sobie przypominającego streama z poprzedniej imprezy!
Yugorin
Dodaj komentarz