Klaudiusz Dybowski - wywiad strumyczek (ze wskazaniem na rwącą rzekę).
Radośni czytelnicy
Żeby zacząć od wysokiego C (jak C64!) zaprosiliśmy do tej rozmowy człowieka legendę, Klaudiusza Dybowskiego, który jest co prawda nasz, ale kochają go także bracia Atarowcy. No bo jak nie kochać człowieka, który o 8 bitówkach wie wszystko albo więcej.
Zdaję sobie sprawę, że wywiadów Klaudiusz udzielił w takiej ilości, że materiału wystarczy na napisanie kilku książek i powielanie pytań jest nie na miejscu. Postaram się skupić na emocjach które towarzyszyły Klaudiuszowi w tamtych latach. Z wdzięcznością za poświęcony czas, zrobię wszystko, żeby pytania które zadam nie były kopiami już zadanych. Część pytań celowo będzie w formule - niby nie mam pojęcia jak było naprawdę :) więc zadam je ponownie, ale z innej strony. Może to wywołać inny ślad pamięciowy i przypomnieć sobie właśnie emocje. Rozmowa będzie dość krótka (kolejna ściema), ale mam nadzieję, że Klaudiusz będzie często gościł na naszym portalu w różnych rolach.
RetroPortal: Dzień dobry Klaudiuszu.
Klaudiusz Dybowski: Witaj Arku, witam Czytelników Retroportalu!
RP: Jak się czujesz? Tak ogólnie.
KD: Jak człowiek, który za kilka miesięcy będzie najprawdopodobniej emerytem. W przyszłym roku kończę 65 lat i czas na… odpoczynek. Oczywiście AKTYWNY odpoczynek.
A tak poważnie – kilka lat temu zaliczyłem bardzo poważną, złośliwą chorobę, która dzięki temu, że została wykryta wcześnie – ustąpiła. Dlatego uważam się za wyjątkowego szczęśliwca w tej materii i od tego czasu przestałem wątpić w skuteczność badań profilaktycznych. Ja w zasadzie nie miałem jakichś specjalnych objawów, a chorobę wykryto w chwili gdy już zeżarła mi prawie 25% pewnego organu. Nie mogę powiedzieć, by diagnoza mnie ucieszyła, a wrażenie po jej usłyszeniu będę pamiętał pewnie do końca życia. Na szczęście pozostał jeszcze niewielki czas na interwencję chirurgiczną. Dzięki niej mogę Państwu udzielić tego wywiadu, bo gdybym zaniedbał badania profilaktyczne, zamiast wywiadu byłby testament albo mową pogrzebowa. Pamiętajcie też droczy Czytelnicy, że peseloza NIKOMU NIE ODPUŚCI…
RP: Czym się zajmujesz w pracy zawodowej?
KD: W pracy - głównie szkolę nowe kadry (przyszłych kontrolerów ruchu lotniczego) oraz służb związanych z ruchem lotniczym. Póki co jestem także odpowiedzialny za około 90 dokumentów szkoleniowych, które muszę odpowiednio aktualizować, oczywiście nie sam; mam tu do pomocy dwóch sprytnych pracowników. Jeżeli komuś się wydaje, że praca w MS Word to łatwizna – grubo się myli. Ogólnie rzecz biorąc praca redakcyjna nie jest prosta, bo na przykład interpunkcja może zmienić całkowicie sens zdania czy zapisu.
Oprócz tego szykuję – jako pracownik, który odejdzie najprawdopodobniej na emeryturę po 44 latach spędzonych w jednej firmie – coś w rodzaju historii przedsiębiorstwa. Wiecie Państwo, zbieranie, skanowanie i opisywanie starych zdjęć, wspominanie kolegów, z którymi miałem okazję zaczynać pracę w 1978 roku, kolekcjonowanie starych dokumentów czy pamiątek, takich jak paski postępu lotu, stare mapy…
A prywatnie jestem także aktywny w kilku szkołach lotniczych, szkolę narybek awiatorów w zakresie teoretycznym i gąszczu coraz gorzej pisanych przepisów – o dziwo! – europejskich, nie rodzimych. Nawet sobie nie wyobrażasz zamętu, jaki panuje w tej dziedzinie.
RP: Pamiętasz dzień, w którym zmieniłeś zawód/branżę z komputerów na lotnictwo? Pamiętasz uczucia towarzyszące tamtej chwili?
KD: To właściwie było trochę inaczej. Po maturze, broniąc się przed wojskiem powędrowałem do szkoły pomaturalnej na Karmelickiej – miał to być kierunek „programowanie”, o którym nie miałem wtedy bladego pojęcia. Ale w 1977 roku kierunek był modny, więc postanowiłem spróbować. Ostatecznie jednak zakwalifikowano mnie na „maszyny księgujące i fakturujące” co zdecydowanie ostudziło mój zapał – w sumie to były urządzenia mechaniczne, napędzane prądem elektrycznym, coś w rodzaju sumatorów. Trybiki, kółeczka, ośki – no cóż, teraz obserwując kilka kanałów youtube.com podziwiam zręczność panów prowadzących różne RESTORATIONS, na przykład zegarków. Ale nigdy jakoś mechanika sama w sobie za bardzo mnie nie fascynowała. Nie wytrzymałem więc w tamtej szkole zbyt długo, zacząłem trochę wagarować, a gdy postanowiłem wrócić do szkoły, okazało się, że już nie jestem jej uczniem.
Samoloty lubiłem od zawsze, może po trosze dlatego iż w dzieciństwie trochę nimi podróżowałem wraz z rodzicami. Ponadto w smutnej socjalistycznej wtedy jeszcze Polsce wydawały mi się oknem na świat, przez które można było gdzieś wylecieć, coś przeżyć. W tym wypadku – jak się okazało – instynkt mnie nie zawiódł. Siedziałem w domu, kleiłem modele z DDR-u – An-24, Tu-134, Tu-114, Tu-104, Boeing 727, DC-8, Ił-18 – były cywilne i wojskowe, ale zdecydowanie wolałem te pasażerskie. Jednym z głównych elementów ich powodzenia była niezła grafika na pudełkach – naprawdę mocno rozbudzała wyobraźnię. Na przykład Boeing 727 leciał gdzieś na tle rozświetlonego Manhattanu, a An-24 o ile pamiętam stał na płycie postojowej w nocy. Ten rysunek też bardzo przemawiał mi do wyobraźni; wielokrotnie obserwowałem nigdy nie zasypiające lotniska w nocy albo z wieży kontroli lotniska, albo siedząc w terminalu i czekając na połączenie - i zawsze mnie ten widok frapował. Jeśli rozumiesz i znasz pracę tego organizmu, zawsze znajdziesz sobie wdzięczny temat do obserwacji.
Gdy padło mi zdrowie (co oznaczało niestety koniec pracy operacyjnej), musiałem podjąć decyzję co dalej, i choć mi to sugerowano – nie zdecydowałem się na opuszczenie Zarządu Ruchu Lotniczego i Lotnisk Komunikacyjnych, bo tak wtedy nazywała się moja firma. Mogłem wykorzystać swoją wiedzę w nieco innym zakresie – skierowano mnie do komórki, która projektowała procedury podejścia do lądowania i startu, ale również zajmowała się wydawaniem publikacji o nazwie Zbiór Informacji Lotniczych. Znajomość języka angielskiego ułatwiła mi dwa pierwsze wyjazdy do Tajlandii i USA na stosowne szkolenia, oba zresztą w zakresie projektowania procedur. Jednakże jeszcze w 1982 roku zainteresowałem się kalkulatorami (zwłaszcza tymi programowalnymi) i przerabiałem korespondencyjnie z ojczymem (bo w tym czasie był na placówce) kurs programowania z zakresu PRINT, INPUT czy pętli FOR… NEXT…STEP. Potem wiedza ta idealnie wręcz się przydała mi się do samego projektowania procedur i przetwarzania sporej ilości danych. Podsumowując zatem, to dzięki życiowemu zakrętowi w lotnictwie komputery znalazły się w centrum mojego zainteresowania, choć wtedy jeszcze nie śniło mi się, że kiedykolwiek będzie mnie stać choćby na zwykłe ZX-Spectrum. W tamtych czasach maluch kosztował zdaje się 69 tysięcy (w sklepie ) i 130 tysięcy na giełdzie, a ja zarabiałem niecałe dwa tysiące miesięcznie.
RP: Po pierwszym podchwytliwym pytaniu, nowe postawię takie: Czy wir nowych zadań i wyzwań, już po epoce Bajtka, skutecznie zrzucił komcia i tamto życie w cień (Bajtek, Maniak i generalnie projekty z tym związane).
KD: Nie, oczywiście, że nie. Bajtek, Maniak były trampoliną do sięgania wyżej. Pierwsze pecety (2 XT i 1 AT) pojawiły się u mnie w dziale w 1988 roku, a więc trzy lata po rozpoczęciu mojej działalności w „Bajtku”. W tym czasie miałem już kilka programików na C-64 związanych z procedurami; głównym był mój własny program o nazwie DESIGNER, który – choć napisany w BASIC 2.0 – bardzo skracał obliczenia i, dodatkowo, przyczynił się do wykrycia szeregu błędów (typograficznych głównie) w oficjalnej publikacji międzynarodowej ICAO Dc 8168 „Aircraft Operations” – to była wówczas (i jest obecnie) „biblia” procedurzystów (tj. osób odpowiedzialnych za projektowanie procedur). To na nim właśnie uczyłem się projektowania procedur i jednocześnie – programowania.
Pamiętam doskonale pewien problem, z którym przez jakiś czas nie mogłem sobie poradzić. Otóż jedną z 20 mniej więcej opcji programu wybierało się wpisując jej numer, na przykład 7 czy 15. Wartość ta była przypisywana zmiennej, ale wszystkie zmienne trzeba było po zakończeniu obliczeń kasować za pomocą polecenia CLR. A mnie akurat zależało by numer wybranej procedury czy opcji system pamiętał. Zastanawiałem się nad tym długie tygodnie, aż wreszcie rozwiązałem problem – po prostu numer danej opcji wpisywałem za pomocą POKE do komórki 2, a po wykonaniu polecenia CLR odczytywałem ją za pomocą PEEK(2). I już…
Od „redakcyjnego” życia zacząłem de facto odchodzić w roku 1992, gdy w pracy dostałem propozycję raczej nie do odrzucenia – miałem pokierować polska służbą informacji lotniczej. Paradoksalnie wiedza wyniesiona z „Bajtka” i „Maniaka” pozwoliła mi przestawić tę służbę na zdecydowanie bardziej komputerowe tory. Tekst składany na maszynach do pisania był zwolna zastępowany składem komputerowym, niektóre prostsze mapki wykonywaliśmy za pomocą dostępnych edytorów graficznych – choć dopiero wtedy, gdy nastał czas drukarek laserowych, bo pikselozy wydruków z drukarek mozaikowych były zupełnie nie do przyjęcia i to nawet z drukarek NLQ – czyli Near Letter Quality. Kto o tym standardzie teraz pamięta…
Ale „laserówki”, na przykład moja ulubiona HP LaserJet IIIp, miała wystarczającą rozdzielczość i do tekstu i do map. Po drobnej demonstracji ( do której wykorzystałem drukarkę Bajtkową, firma zakupiła stosowny sprzęt… Gdybym zatem nie został mocno „podkuty” w redakcji „Bajtka” trudno byłoby mi zreformować proces produkcji Zbioru Informacji Lotniczych. Tu zresztą było jeszcze jedno zadanie - drukarka rozetkowa, z której wtedy korzystaliśmy kończyła się, a ani rozetek ani samej drukarni nie dawało się już kupić nigdzie i za żadne pieniądze. Wiedza i doświadczenie z „Bajtka” pozwoliły mi zatem przestawić w pracy na lotnisku co najmniej kilka procesów „lotniczych”, na komputery, choć na początku łatwo nie było.
Powrót do „redakcyjnego żywota” zaliczyłem mniej więcej w roku 1999 – 2000 (a może odrobinę później), gdy nie było już „C&A”, ale pojawił się za to „Magazyn Internet”, w którym także przez mniej więcej dwa lata działałem w charakterze speca od newsów, czasami pisałem jakiś artykuł o bardziej ogólnej tematyce. Niestety lotnictwo zżerało praktycznie cały mój czas (oj, było tam naprawdę wiele do roboty) i w 2003 roku tuż przed wakacjami ówczesny redaktor naczelny zdecydował, że się rozstajemy.
RP: Miałeś chwile gdy pojawiał się szloch i łzawienie na wspomnienie tego co było (szczególnie gdy pojawił się pierwszy XT i kolejne PeCety)? Nie brakowało Ci niebieskiego ekranu Basic v2?
KD: Brakować – brakowało, ale może nie do poziomu szlochów i łzawienia. Na pewno była nostalgia i wiele chwil zadumy, nie mogło również zabraknąć gier, choć w tym czasie miałem na celowniku głównie symulatory lotu, a to za sprawą firmy IPS i Grzegorza Onichimowskiego, dzięki któremu w moim dorobku znalazło się kilkadziesiąt tłumaczeń instrukcji do takich gier jak ATF czy U.S. Navy Fighters. Sprawa skomplikowała się nieco po wejściu firmy Electronic Arts w komitywę ze znaną lotniczą firmą publikacyjną Jane’s – a to za sprawą niezwykle szczegółowego opisu samolotów dostępnych w takich symulatorach. By właściwie przetłumaczyć opis techniczny często tempo tłumaczenia spadało z 10 stron A4 dziennie do JEDNEJ. Nie było to łatwe, ponieważ w Polsce nie mieliśmy wtedy dobrych słowników lotniczych, w których można byłoby znaleźć tłumaczenia np. „unflared landing”. Nie mamy ich zresztą i dzisiaj, może z wyjątkiem dwóch pozycji, ale to już inna sprawa.
I może jeszcze jedna dygresja. Pojawienie się pecetów – chyba intuicyjnie wyczuwałem, że one jednak mają większą szansę na przebicie się. Porównując choćby GW BASIC z BASIC 2.0 C-64 stawało się jasne, że pecet ma lepszy interpreter. Turbo BASIC firmy Borland – no, to już było Lamborghini, zwłaszcza na szybszych komputerach. W C-64 za nośnik miałem kasetę, w najlepszym razie dyskietki, w pececie zdecydowanie szybszy dysk twardy. O bazach danych nawet nie będę wspominał, bo relacyjne czy sekwencyjne bazy na dyskietkach ustępowały zdecydowanie takim programom jak dBase II - dBase IV. C-64 był (i jest) moim ukochanym komputerem, ale jeśli miałem przejść na wyższy poziom, trzeba było zmienić sprzęt. Początkowo myślałem, że sprawę załatwi wyższy model, czyli C-128 albo C-128D, potem Amiga. Owszem, były lepsze i szybsze, ale nadal pozostawały w tyle ze względu na jakość oprogramowania. O ile Amiga na przykład dźwiękowo i graficznie w zasadzie biła na głowę wszelkie pecety z kartami CGA, EGA czy nawet VGA, to w zakresie takich programów jak arkusze kalkulacyjne, edytory tekstu czy języki programowania - pozostawała daleko w tyle. W grach i multimediach była niezrównana, ale do napisania pisma czy podręcznika zdecydowanie ustępowała oprogramowaniu PC.
I ten sam cel co wtedy – osiągnąć jak najwięcej nawet jeśli konieczna będzie zmiana hardware i software - przyświeca mi do dzisiaj. Stąd też – gdy ostatecznie zapadła bolesna decyzja, że trzeba zmienić sprzęt - moje zainteresowanie między innymi Atari ST – widziałem ten sprzęt w działaniu i był – co tu dużo gadać – LEPSZY. Wprawdzie LEPSZY to pojęcie względne, ale na pewno można było w tym czasie na tych komputerach uzyskać znacznie więcej niż na produktach Commodore. Gdybym zatem pozostał przy swoim C-64, zatrzymałbym się w rozwoju, nawet jeśli opanowałbym do mistrzowskiego stopnia asembler Motoroli 6502 czy 6510/8510. Zawsze mi się wydawało, że o sile komputera stanowi duża baza osprzętu oraz – a może przede wszystkim – oprogramowania. Stąd moja decyzja o zakupie C-64, który w 1984 roku miał olbrzymią liczbę programów, choć jego BASIC był uważany za wyjątkowo mało przyjazny. C-64 poświęcono również wyjątkowo wiele książek i tym też bił na głowę takie produkty jak np. mikrokomputery Texas Instruments czy Amstrad.
RP: Znów udam, że nie wiem - Skąd się wzięło lotnictwo i komputery domowe pod jednym dachem? Lotnictwo wymusiło konieczność wykorzystania komputerów, czy komputery to pasja druga ale równie ważna?
KD: Zdecydowanie to pierwsze. Postęp w lotnictwie wymusił zastosowanie komputerów w pracy codziennej. Napisanie głupiego pisma, podsumowanie czasu pracy czy realizacja wielu funkcji absolutnie niezbędnych w kontroli ruchu lotniczego – byłaby dziś niemożliwa bez komputerów. Proszę sobie wyobrazić szkolenie bez komputera. Pomijając „osiągnięcia” COVID-19 i triumfy aplikacji do zdalnych spotkań, nie wyobrażam sobie byśmy mogli się dzisiaj obejść bez prezentacji składanych za pomocą słynnego MS PowerPoint czy nieco nowszych aplikacji takich jak Prezi na przykład. Nie dowiemy się pewnie nigdy, ile drzew i lasów uratował przed wycinką choćby Portable Document Format czyli słynny .pdf; dla mnie nowe kierunki w lotnictwie i nowe możliwości komputerów idą ze sobą w doskonałej parze. Proszę porównać na przykład najnowsze symulatory lotów z produktami wydanymi zaledwie 30 lat temu – jakość i wierność zobrazowania jest KOMPLETNIE NIEPORÓWNYWALNA. Ale z kolei większa wierność odwzorowania wymaga lepszego, „mocniejszego” super kart graficznych, dysków SSD, sieci o olbrzymich przepustowościach i tak dalej. Gdy pojawia się coś nowego, nowy hardware, wyścig NIE USTAJE i jakiś producent wprowadza na rynek kart ę na przykład graficzną, która już wymaga czegoś szybszego. I tak w kółko Macieju… Są i tendencje bardzo negatywne w tych wyścigach ale o tym za chwilę.
W moim przypadku lotnictwo stanowiło przez większość życia numer 1, ale na pewno nie byłbym w stanie dojść do swojego obecnego w nim miejsca, gdybym nie był w stanie posługiwać się w miarę biegle i komputerami i oprogramowaniem do nich. Z kolei lepszy komputer i lesze oprogramowanie umożliwia mi przygotowanie lepszych materiałów dydaktycznych – i tak sobie działam w pętli…
RP: Wróćmy na chwilę do dnia, gdy okazuje się, że idzie "Bajtek". Nie było problemów z pogodzeniem lotnictwa z byciem redaktorem a później szefem działu? Doba jest mimo wszystko równa dla każdego :)
KD: To część historii, o której miałem okazję opowiadać znacznie rzadziej. Z „Bajtkiem” związałem się w połowie lat osiemdziesiątych, ale w okolicach upadku socjalizmu (1989) zrobiło się zupełnie nieciekawie, także i na lotnisku – mowa oczywiście o finansach. Po dłuższych deliberacjach podjąłem wtedy decyzję o tymczasowym rozstaniu się z lotniskiem i spróbowania bytu redakcyjnego. Niskie, choć liczone w milionach złotych pensje były na początku dziennym, a utrzymanie kosztowało coraz więcej. By zapewnić sobie jakieś minimum na kultywowani swoich hobby trzeba było DORABIAĆ, co samo w sobie dla mnie uciążliwe nie było, ale odbijało się na życiu rodzinnym. W tym czasie, oprócz pracy na lotnisku, grania (mowa o perkusji) sporo tłumaczyłem na przykład dla firmy IPS – mowa o wydawanych przez nią symulatorach lotu, a było ich, łącznie z innymi grami, kilkadziesiąt. Współpraca z Grzegorzem O. i Kasią G. była dla mnie super – dużo się uczyłem, szlifowałem język, zwłaszcza techniczny, a przy okazji były też z tego jakieś pieniądze. Może warto tu wspomnieć, że IPS był pewną NIETYPOWĄ wyspą w oceanie polskiej komputeryzacji – wprowadzał na polski rynek oprogramowanie legalne i były to prawdziwe hity: U.S. Navy Fighters, ATF, Longbow, Flight Unlimited 3, F-14, F-15, F-16, F-22, Comanche, Comanche vs Hokum, WWII Fighters, Seawolf i wiele innych. Do najtrudniejszych należały symulatory, w których opis techniczny samolotów dostarczała firma Jane’s – tu tempo tłumaczenia spadało z 10 stron A4 do czasami zaledwie jednej dziennie, właśnie ze względu na opisy techniczne. Powód? Polskie słowniki techniczne, nawet te najnowsze, zawierały może od dwóch do pięciu procent wyrazów angielskich. Mam też na koncie kilka gier, które miały być wydane w wersji polskojęzycznej, ale nigdy nie zostały wydane, choć podręcznik został przetłumaczony. O ile dobrze pamiętam do takich na przykład należała gra „Overlord” (w której znalazłem niezwykle interesujący opis tragicznej operacji „Tiger”) albo „1944 Across the Rhine”. Erę tłumaczeń do symulatorów zakończyłem w 2003 roku biorąc udział w projekcie LiCompu o nazwie „Ił-2 Sturmovik” To było tłumaczenie – KOBYŁA ponieważ robiono do tej gry całą polską lokalizację, czyli spolszczano wszystko – od napisów po dialogi.
Rzecz jasna nie wiedziałem jeszcze wtedy, że te tłumaczenia, szlify językowe oraz doświadczenia z osobami odpowiedzialnymi za korektę bardzo mi się przydadzą za około 20 lat, gdy w 2013 roku rozpocznę współpracę z firmą Smakjam, przygotowującą polskie wersje językowe wielu filmów dokumentalnych i popularno-naukowych w takich renomowanych kanałach TV jak „National Geographic”, „Discovery” itp. Za sprawą pewnego błędu, który udało mi się wyłapać w jednym z filmów i zgłosić zainteresowanym zacząłem kolejną, dla mnie osobiście bardzo fascynującą współpracę w dziedzinie lotniczej – a mianowicie przy serialu Katastrofy w przestworzach (Air Crash Investigation, znanym także gdzieniegdzie pod nazwą „Mayday”). Przygoda ta trwa do dzisiaj…
Oprócz tego miałem okazję także współpracować pry edycji dwóch sezonów „Megalotniska w Dubaju” oraz kilku innych serii (oraz pojedynczych filmów) o tematyce lotniczej. Poznałem przy tym niesamowitych tłumaczy, z którymi współpraca była dla mnie niezwykle udana i przyjemna – Marcin C., Ewa Z. – życzę wszystkim osobom związanym z przekładami takich właśnie profesjonalistów.
Do najciekawszych dla mnie należały te odcinki, w których osoba przygotowująca tekst angielski w Kanadzie czy USA wpisywała UNINTELLIGIBLE (niezrozumiałe). Przykład? Bardzo proszę. W jednym z odcinków „Megalotniska w Dubaju” kontroler powiedział coś do załogi lądującego samolotu, co brzmiało jak „VALEGO”. Siedziałem chyba ze czterdzieści minut usiłując zrozumieć co to było. Sprawę wyjaśnił jeden rzut oka na układ pasów startowych i dróg kołowania. Kontroler powiedział z mocnym akcentem brytyjskim VACATE LEFT GOLF, co oznaczało, że samolot ma zwolnić pas (po lądowaniu) w lewo w drogę kołowania „G”. W tym przypadku przydatne pokazały się dawne doświadczenia z pracy operacyjnej.
Takich odcinków z zacięciem „detektywistycznym” było nieco więcej, ale satysfakcja z tego, że przetłumaczyłem na normalny język treści „niezrozumiałe” zawsze dawała mi potężnego kopa, naturalnie w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Ale wróćmy do wątku głównego.
Koniec końców zdecydowałem, że teraz moim główny m pracodawcą stanie się Spółdzielnia „Bajtek”. Nie zerwałem z lotniskiem do końca – przeszedłem na ćwierć etatu nie ukrywając, że głównym powodem są kwestie natury finansowej.
Praca w „Bajtku” wyglądała oczywiście nieco inaczej niż na lotnisku. Spotkania z autorami, kolegia redakcyjne, wyjazdy do drukarni – to dominowało dzień pracy redaktora. Oprócz tego przygotowywaliśmy materiały wskazane przez prezesa, sami tworzyliśmy własne artykuły i tak dalej. Ale zdarzały się także „dni specjalne”, na przykład, gdy do redakcji trafiały testowe egzemplarze sprzętu lub oprogramowania. Nigdy specjalnie nie przepadałem za grami zręcznościowymi czy RPG, zabiegałem natomiast o testowanie symulatorów lotu i zwykle udawało mi się taki symulator „wyrwać” i napisać recenzję.
Stałym problemem „Bajtka” był brak miejsca dla „dużych” klanów czyli dla Commodore i Atari. Po pojawieniu się Amigi i rosnącej rzeszy autorów podjęto decyzje o utworzenia „C&A” oraz „Moje Atari”. Z pewnych względów (także personalnych niestety, choć akurat nie dotyczyły one mojej osoby) zdecydowano też, że lokal na Wspólnej przy „Sztandarze Młodych” zajmie w całości redakcja „Bajtka”, natomiast „C&A” i „Moje Atari wyniosą się na Ursynów na ul. Wasilkowskiego (notabene w dawnym locum klubu MANIAK). Dla mnie osobiście było to o tyle fajne, że z domu do pracy miałem dosłownie kilkaset metrów. Było miejsce na kolegia redakcyjne, sesje fotograficzne (prezes wpadł na pomysł swtorzenia centralnego archiwum zdjęć do czasopism Spółdzielni), spotkania z Czytelnikami (tak poznałem m.in. Voyagera)… Zupełnie inne życie, jakby to powiedzieć… REDAKCYJNE?
Powrót na lotnisko nastąpił w 1992, gdy otrzymałem od kolegów, którzy stali się już decydentami propozycję objęcia stanowiska kierownika Zespołu Służby Informacji Lotniczej, wszakże pod warunkiem powrotu na pełny etat do firmy. Co dalej było – już wiesz. To była propozycja z tych, których nie mogłem odrzucić. W praktyce stawałem się szefem służby informacji lotniczej w Polsce, która liczyła w tym czasie około 115 osób i była zlokalizowana w ośmiu ośrodkach regionalnych w Polsce. Jednym z moich zadań było wprowadzenie komputerów w tej służbie. Nie wszystko szło co prawda jak po maśle, ale ostatecznie udało się. W 2007 roku, gdy przeniesiono mnie do innych zadań mieliśmy już trzy duże profesjonalne systemy: do kartografii, projektowania procedur oraz zarządzania depeszami NOTAM (przy współpracy z Europejską Bazą danych AIS (EAD). Zbiór Informacji Lotniczych był wykonywany za pomocą programu Adobe FrameMaker, a już po moim przeniesieniu wdrożono system IDS i PLX. Także operatorzy w Biurach Odpraw Załóg już w 1993 roku przejęli obowiązki teletypistów obsługując samodzielnie skomputeryzowane terminale stałej sieci łączności lotniczej (AFTN). Największą zasługę mieli w tym sami pracownicy, ja jedynie dałem sygnał.
RP: Skomodoryzowanie pracy części lotniska to Twoje dzieło. Wiem, że zostawiałeś komcia dla innych potrzebujących w pracy. To szlachetne, ale czy nie dało się, mając wymierne efekty z wykorzystaniem tego sprzętu pójść gdzie trzeba i powiedzieć - wicie, rozumicie - jeden komodorek to za mało. Kupcie ich więcej bo lotnisko potrzebuje.
KD: Tak właśnie się stało. Mój szef, pan Witold K., którego bardzo życiowe podejście spowodowało, że rozwijałem w pracy i DLA pracy swój komputerowe zainteresowania powiedział mi po latach, że tolerował moje wieczne spóźnianie się (a któż mając C-64 nie zarywał nocy na przykład na kopiowaniu oprogramowania albo opanowywaniu kolejnego poziomu „The Last Ninja”) ponieważ prościej było nauczyć faceta oblatanego w lotnictwie - informatyki niż oblatanego w informatyce – lotnictwa. Dzięki jego przezorności i tolerancji nie odszedłem z firmy, choć miałem sporo propozycji, a dwie z nich nawet łączyły się z emigracją. I to do naprawdę ciekawych krajów.
Po czterech latach, w 1988 roku na moim biurku wylądował sprzęt klasy AT, klon, ale o możliwościach znacznie przekraczających te znane mi z produktów Commodore. I zaczęła się przekładka programów z BASIC C-64 na GW-BASIC i pokrewne. Miałem nawet pozwolenie, by sprzęt ten zabierać z firmy do domu na dłuższe weekendy czy urlopy, bo dawało mi to wiele czasu na próby i błędy – w końcu zawodowym programistą nigdy nie byłem.
Nie mogę także nie wspomnieć o niesamowitym wsparciu od Anny, mojej żony, która bez słowa wzięła na siebie ciężkie obowiązki domowe oraz AŻR – Animację Życia Rodzinnego. W bardziej intensywnych okresach „choroby komputerowej” byłem w domu gościem od mniej więcej 23.00 do jakiejś 7.00. Gdyby nie anielska cierpliwość i poświęcenie mojej żony Ani… dziś na pewno nie udzielałbym tego wywiadu.
RP: Bajtek i tryumfalny wjazd z diodami i datasette :D Szybki awans, niespodziewany jak wspominałeś w jednym z wywiadów. Jak odnalazłeś się w roli szefa? Jak koledzy postrzegali kogoś kto nie był dziennikarzem a tu nagle Boom! i zostaje ich przełożonym?
KD: W Bajtku nie było z tym problemu, bo de facto szefowie „klanów” mieli głównie dyscyplinować i pilnować autorów z terminami dostarczania artykułów. Sam jako pracownik Spółdzielni „Bajtek” podlegałem poleceniom jej prezesa, ale w tym czasie nie mieliśmy w zasadzie podległych autorów., Dopiero w chwili powstania „C&A” otrzymałem dwóch pracowników, których pracę miałem nadzorować, co tu dużo gadać, niechętnie widzianych w siedzibie „centrali” czyli na Wiejskiej…
Za to w pracy na lotnisku przeżyłem znacznie większy wstrząs w momencie, gdy zostałem kierownikiem – bo relacje pomiędzy moimi dotychczasowymi kolegami i koleżankami nagle się zmieniły. Znalazłem się wtedy za zaczarowaną kurtyną: skończyły się wspólne pogaduszki, kontakty nabrały mocno OFICJALNYCH ram (może nie ze wszystkimi, ale jednak) – to była rzecz, które w ogóle nie brałem wcześniej pod uwagę. Na pewno nie było to miłe.
RP: Czy w Bajtku wojna między “NAMI” a atarowcami była zauważalna?
KD: Oczywiście, choć zawsze była traktowana przymrużeniem oka. Szczepy Athariów i Com-od- horrów wypaliły fajkę pokoju i przeganiały ze swoich terytoriów myśliwski Spektrumowców i Amstradowców, ale oczywiście była to wojna na niby. Chociaż od czasu do czasu wybuchały lokalne walki o trzy szpalty więcej…
Podobna zresztą sytuacja panowała lata temu w Zarządzie Ruchu Lotniczego – gdy spotykali się kontrolerzy trzech różnych organów kontroli ruchu lotniczego – kontroli lotniska, kontroli zbliżania i kontroli obszaru, prędzej czy później dochodziło do żartobliwego udowadniania który tak naprawdę organ jest SZLACHTĄ kontroli ruchu lotniczego. Ta kwestia, rzecz jasna, zawsze toczyła się w oparach bardzo zdrowego humoru i nigdy nie rzutowała na współpracę tych organów ze sobą. Wszystkie trzy organy mają różną (choć podobną z założenia) specyfikę pracy i każdy z nich jest po prostu UNIKALNY.
RP: Klub "Maniak" miał być kontynuacją euforii informatyzacji najbliższej okolicy i znajomych, czy jednak plany były potężniejsze i marzyłeś np. o oddziałach Maniaka w innych miastach?
KD: Miała powstać „Federacja 64”, w zamyśle ogólnopolska. Ale czasami trudno jest takim ruchem kierować. Plany były, ale nic z tego nie wyszło.
RP: A teraz z zaskoczenia, bo wiem, że Lem (Stanisław) nie jest Ci obcy. Czym według Ciebie jest ta cholerna “sepulka’?
KD: Odpowiem jak sam pan Stanisław na pewnym spotkaniu autorskim: NIE MAM BLADOFIJOŁKOWEGO nawet pojęcia. Gdy czytałem o sepulkach jedyne skojarzenie – jakie mam zresztą do tej pory - to to, że musiała wyglądać jak CEBULKA. Ale oczywiście gdy nie widziałem jeszcze, że w opowiadaniu nie znajdzie się rozwiązanie i opis tego czym była sepulka - pochłaniałem treść w mgnieniu oka, by jak najszybciej zaspokoić swoją ciekawość.
Niepodważalna logika, choć czasami może dość kontrowersyjna, jaką prezentował nasz wielki pisarz przemawia do mnie do tej pory. Na przykład: kto ma rację silniejszy czy słabszy? W naturze silniejszy zjada słabszego, zatem, wychodzi na to, że rację ma silniejszy, bo nie może mieć racji ten, kto został spożyty. Gdy przeczytałem ten wywód, o ile pamiętam w opowiadaniu „Kobyszczę”, wyłem pół nocy ze śmiechu.
RP: Jakie modele ze stajni C= były w Twoim posiadaniu i który pozostawił największą tęsknotę (i dlaczego C64) :P
KD: Zaczynałem od C-64 w wersji NTSC (został kupiony w lipcu 1984 roku bez namysłu drugiego dnia po przylocie do Oklahoma City w pewnym lombardzie, wraz z Datassette). W 1986 roku zmieniłem go C-128D, który przyjechał ze Szwecji. 1988 albo 1989 – pierwsza Amiga. W międzyczasie krótkie przygody z Plus/4 i C-16, potem, już po pojawieniu się w Polsce w Warszawie przedstawiciela firmy Commodore – PC-386SX, notebook czy też laptop. Udało mi się go odkupić potem od Spółdzielni, ale niewielkie możliwości obliczeniowe spowodowały, że w 1996 roku przy okazji pobytu za granica zamieniłem go na lapa CompaQ z kolorowym ekranem. I od tego czasu w zasadzie pracuję na sprzęcie opartym o standard PC. Czasami były to komputery stacjonarne, składane przeze mnie, czasami – sprzęt służbowy.
Powrót do C-64 nastąpił w 2020 roku – kupiłem prywatnie jesienią najpierw C-64-II z Datassette za kompletny bezcen, a potem – C-64 MAX (z płytą główną wielkości paczki papierosów, portami USB, wyjściem HDMI i tak dalej. Wrażenia z tego ostatniego zakupu mam średnie – niby to samo ale jednak nie to samo. Gdzieś na orbicie mam też kilku bardzo dobrych znajomych, którzy kuszą mnie C-128D oraz stacją dysków 1541. Amigę - oczywiście ze stacją dysków 5.25 cala renomowanej firmy ze „Stodoły” – także zaliczyłem. Potem „Bajtek” czy też „C&A” w ramach testów znalazła Amigę 2000 czy też 4000 i na tym zestawie także trochę pracowałem, z tym, że był to już czas ukierunkowany raczej na pecety. Ze stacji dysków miałem 1541, 1571 i nawet 1581, z drukarek – tylko LC-10 (firmy Star i ile pamiętam). Z USA przywiozłem raz z pierwszym C-64 tzw. „wiosełka” (paddles) oraz pióro świetlne ale okazało się, że ich przydatność była minimalna, a rozdzielczość pióra – raczej umowna.
RP: Często zdradzałeś komodę z innymi?
KD: Nigdy nie traktowałem pracy na innym komputerze niż Commodore jako zdrady, podchodziłem do tego raczej tak, jak mechanik do czego innego służy młotek, a kombinerki są do innych zadań. Gdy chciałem pograć pecet szedł w kąt i na stole lądował C-64 albo Amiga, gdy miałem poważną pracę i trzeba było napisać na przykład jakiś program – robiłem to na PC.
Teraz jest podobnie – redaguję wyłącznie na PC, wnukom pokazuje stare gry na C-64, a gdy chcę się sam pobawić i pograć w jakąś realistyczną grę, np. jakiś symulator lotu, niekoniecznie najbardziej wierny – zasiadam do PlayStation. Mam też w swoich zbiorach jeden czy dwa programy z zakresu radarowej kontroli ruchu lotniczego i to nimi najczęściej się bawię. Oczywiście ich stopień realizmu jest wiele wyższy niż „Kennedy Approach”, ponadto bez znajomości pewnych zasad z prawdziwej kontroli, nie da się tam zbyt długo pobawić bez na przykład zaniżenia separacji czy też nieudanego podejścia do lądowania. Dla mnie ta zabawa jest po prostu prześwietna. Są też oczywiście także internetowe gierki tego typu, ale ciągną mnie zdecydowanie mnie.
RP: Pisałeś programy w Basicu, Pascalu. Domyślam się, że asembler nie jest Ci obcy. No nie byłbym sobą gdybym nie zapytał - scenowałeś? Wyszły jakieś koderskie produkcje by Claudi ? Przyglądałeś się polskiej scenie na C64?
KD: Nie, choć przez jakiś czas śledziłem demka [polskiej i nie tylko polskiej sceny – a te były naprawdę i graficznie i muzycznie oszałamiające. Asembler wykorzystywałem głównie praktycznie choć skłamałbym, gdybym napisał, że go dobrze znałem – niektóre tryby adresowania wychodziły całkowicie poza moją wyobraźnię. Ponadto większość programów tych „poważnych”, na przykład ten do projektowania procedur, nie wymagała szybkości obliczeń, więc nawet BASIC V2.0 był ku temu zupełnie wystarczający. W tamtych czasach nie było sensu robić na ekranie na przykład zobrazowania graficznego stref chronionych procedury, bo i tak nie dawało się tego nałożyć na mapę z przeszkodami - na to technologia 8 bitów była niestety za słaba (z tym radziły sobie dopiero stacje UNIX-owe, ale ten sprzęt był poza wszelkimi prywatnymi granicami finansowymi).
Sama scena frapowała oczywiście, bo któżby nie chciał uzyskiwać niezwykle efektownych dźwiękowo i wizualnie produkcji, tyle, że na to już po prostu nie starczało czasu.
RP: Masz fizycznie jakiś komputer z tamtych lat? Uruchamiasz go? Czy teraz już tylko emulatory?
KD: Oczywiście. Jakiś czas temu nabyłem całkiem sprawnego C-64 z Datassette, a pod koniec zeszłego roku udało mi się trafić w jednym ze sklepów C-64 MAXI. Czeka również na mnie C-128D co do którego pertraktuję z Voyagerem, bo ten sprzęt zapadł mi szczególnie w pamięć – choć zaczynałem od C-64 w wersji NTSC.
Co do uruchamiania – przyznaję ze wstydem, że niezbyt często. Głównie ze względu na bardzo aktywne życie zawodowe. Moje obecne praktyczne podejście do wykorzystania komputera jako urządzenia wiąże się głównie z Wordem, PowerPointem (także Prezi) oraz kilkoma aplikacjami do zarządzania m.in. dużą bazą zdjęć (ACDSee) i przetwarzaniem filmów (Pinnacle Studio). Ponadto mam tez ponagrywanych na kasetach VHS sporo filmów rodzinnych oraz zdjęć i slajdów o tej samej tematyce (niektóre sprzed pomad 60 lat) – i te rzeczy staram się ocalić od zapomnienia przenosząc je na nośniki cyfrowe. Do tego są potrzebne urządzenia „archaiczne” takie jak magnetowid czy magnetofon kasetowy i szpulowy), które na szczęście jeszcze są dostępne na rynku, choć powoli ten strumyczek wysycha. Ze skanerami do zdjęć, slajdów i negatywów jest znacznie lepiej, choć może nasz rynek do końca nas pod tym względem nie rozpieszcza. Zdecydowanie natomiast brakuje mi projektorów do (celuloidowych) filmów 8 mm i 8 mm Super, choć akurat tych nośników mam niewiele. Być może uda mi się nabyć jakiś skaner do takich materiałów.
RP: Będziemy powoli lądować, ale chcę jeszcze zapytać o dumę i zadowolenie z tego, co zrobiłeś dla polskiego lotnictwa. Czy ktokolwiek wtedy na lotnisku, dał Ci choćby odczuć, że to kawał dobrej roboty? Może były listy pochwalne, jakieś wpisy, dyplomy. Pytam zupełnie poważnie, bo w tamtych latach mogło być różnie. Ja tego nie pamiętam od strony zakładów pracy. Ale nawet u mnie, w szkole podstawowej, też bywało różnie z tymi wpisami w dzienniczku :)
KD: Tak, zdecydowanie tak – dano mi odczuć w pozytywnym tego słowa znaczeniu, że zrobiłem kawałek dobrej roboty. Wprawdzie moje oprogramowanie nie dotrzymywało oczywiście pola aplikacjom profesjonalnym, które weszły później i zrewolucjonizowały cały proces składu tekstu czy też badania wpływu przeszkód na wysokość lotu, ale czułem, że moje działania dokonały pewnego wyłomu, dziurki, w którą zaczął się wlewać potok komputeryzacji w coraz większej liczbie działów w ówczesnym ZRLiLK, a potem PPL. Jeden z moich programów był swoistą bazą danych, w której zapisywały się wszystkie loty wykonywane danego dnia; na podstawie tych zapisów duży system finansowo-księgowy generował stosowne faktury dla przewoźników. Oczywiście programik, w którym papierowa płachta z wieloma rubryczkami została zastąpiona klawiaturą komputera był jedynie maleńkim i niewiele znaczącym ułatwieniem dla pracowników, ale zapoczątkował daleko idące zmiany w całym systemie zarządzania ruchem lotniczym.
Gdy przyszedłem do pracy na warszawskiej wieży, tak zwane paski postępu lotu (na których zapisywano wiele ważnych informacji o danym locie) były wypełniane ręcznie. Wpisywano na nich czas startu, wysokość lotu, zaznaczano umownymi znakami wydane zezwolenia i instrukcje. Teraz kontrolerzy mają do dyspozycji ekrany dotykowe ze specjalnymi piórami, a w niektórych organach kontroli ruchu lotniczego paski znikły zupełnie. Nawet tutaj próbowałem sił z C-64 i po podłączeniu drukarki dalekopisowej do portu RS-232 udało mi się stworzyć demko, jak mógłby taki pasek wyglądać WYDRUKOWANY z komputera, niestety system był zbyt wolny i temat upadł.
Wracając do tematu: nigdy nie doświadczyłem ze strony kolegów czy koleżanek niechęci do mojej działalności komputerowej, a raczej dokładnie przeciwnie – byłem zachęcany oraz podpowiadano mi możliwe usprawnienia w przygotowywanych przeze mnie aplikacjach. Kilkakrotnie też otrzymałem z tego tytułu pewne gratyfikacje finansowe, ale w rzeczywistości ważniejsza dla mnie była satysfakcja z tego, że coś robimy łatwiej i może nieco szybciej. W ramach pracy – oprócz programu do projektowania procedur lotu czy automatyzacji składu tekstu chińsko-niemiecko- węgierskiej przystawki do składopisu napisałem aplikacje do fakturowania opłat nawigacyjno-lotniskowych, program do wydawania depesz NOTAM i SNOWTAM, konwerter tzw. powtarzalnych planów lotów (z formatu txt do bazy danych) i jeszcze kilka pomniejszych. Jeszcze raz podkreślam, że nie były to aplikacje najwyższych lotów, lecz proste programiki, które automatyzowały pewne czynności. Ot takie właśnie programiątka, które mógł przygotować osobnik nie znający się wprawdzie profesjonalnie na informatyce, lecz mający wiedzę merytoryczną dotyczącą automatyzowanego procesu.
A co do praktycznej strony listów pochwalnych, dyplomów i tak dalej: wiesz, w tamtych czasach (mówimy o końcówce lat osiemdziesiątych) liczyły się również inne rzeczy, nie tylko gratyfikacja finansowa. Ostatecznie mój zapał do pracy (i chyba także znajomość języka) zaowocował kilkoma naprawdę ciekawymi wyjazdami zagranicznymi, które przebijały każdą nagrodę. Zresztą tak naprawdę liczyła się przede wszystkim własna satysfakcja, że udało mi się jakiś tam problem praktycznie rozwiązać.
RP: Co poczułeś, gdy Jurek Dudek, nasz wspólny dobry znajomy zadzwonił czy napisał - Klaudiuszu, chcę wznowić Twoją książkę sprzed lat. Co Ty na to? No właśnie, co na to Twoje emocje? Były motyle w brzuchu?
KD: Motyle? Raczej żurawie albo bociany… Najpierw mocno się zdziwiłem, bo kto dzisiaj programuje jeszcze w BASIC V2.0 czy nawet V7.0. A potem zalała mnie fala nostalgii i bardzo się ucieszyłem. Wydanie SOETO – w porównaniu z tym, w co zamienił Jerzy tę publikację – to był wyjątkowo ubogi krewny. Jestem pełen podziwu dla Jerzego, że mu się chciało zajmować książkami, które w moim pojęciu zawierają już wiedzę archaiczną.
Mam nadzieję, że młodszym kolegom i koleżankom, miłośnikom 8 bitów, ta wiedza się jeszcze przyda, choć na przykład moja wnuczka bardziej gustuje w Pythonie, smartfonach i tabletach – bo gry na C-64 są znacznie bardziej „pikselowate” niż te na dzisiejszych telefonach... Oczywiście z punktu widzenia autora jest mi też niezwykle miło, że mojej książce przedłużono życie.
RP: Mam w głowie scenę z filmu "Chłopaki nie płaczą" i kultowy cytat: "A jeżeli będą chcieli pójść do Muzeum Lotnictwa, to zabierzesz ich do muzeum lotnictwa, ku**a jego mać" - nie masz ochoty na dział pt. - jak zinformatyzowałem lotnictwo w PRL i nie tylko. U nas w Opolu, w smoczym muzeum? Moglibyśmy postawić dedykowanego komcia, a jeśli masz swoje programy wykorzystywane wtedy to... hmmmm?
KD: To jest na pewno koncepcja do przemyślenia. Ponieważ mam w sobie jakieś zacięcie do STARYCH rzeczy – na pewno możliwe jest przekazanie czy to samych programów czy ewentualnie niektórych dokumentów z tamtych czasów do Muzeum w Opolu. Chyba jeszcze je gdzieś mam, choć w wersji już specetyzowanej, bo stare dyskietki i kasety już dawno pochłonął mrok niepamięci. Ale mam rysunki procedur podejścia dla Krakowa, Katowic, Wrocławia i Poznania – a te właśnie procedury – zwłaszcza Kraków – powstawały na bazie obliczeń przygotowanych przez mój program.
RP: Zdarzają się jeszcze sytuacje w pracy, gdy czujesz ten szaleńczo-młodzieńczy głos który krzyczy - ja to zrobię, ja wiem, mnie wybierz! Bo wiesz dokładnie jak coś można ulepszyć, usprawnić. Jest to w jakimś stopniu możliwe, żeby ktoś zrobił coś po swojemu, prawie chałupniczo i zostało to wdrożone w lotnictwie? Bez komisji, posiedzeń rad, protokołów etc.
KD: Tak, oczywiście, tyle tylko, że obecnie NIE JEST TO MOŻLIWE. W czasach, w których przygotowywałem swój programy nie było żadnych aplikacji, ale też nie zdarzały się kontrole instancji wyższych, w których najważniejsze jest dotrzymywanie nie zawsze zrozumiałych „standardów” jak to, że „kropka ma być niebieska”. Jak była zielona – z miejsca były problemy.
Wspominałem już zapewne, że mniej więcej 13 lat temu tłumaczyłem na zlecenie pewnej ważnej instytucji lotniczej dokument ICAO 8168. Wtedy musiałem się wykazać, że potrafię tego dokonać i mam stosowną wiedzę. Dokument liczył około 600 stron i był to ten sam dokument, którym posługiwałem się 25 lat wcześniej podczas szkolenia. Kilka miesięcy po zakończeniu pracy w dokumencie zaszły dodatkowe zmiany (300 stron), ale podpisanie umowy zostało obwarowane licznymi warunkami – wiesz, zamówienia publiczne, firma, ubezpieczenie, kary umowne i tak dalej. Trzeba było przedstawić ofertę, mieć udokumentowane prowadzenie firmy, brak zaległości w ZUS i Urzędzie Skarbowym i – jak pisze Wiech w swoich ponadczasowych opowiadaniach – przedłożyć zaświadczenie o zdaniu złomu z metali nieżelaznych i makulatury. O umiejętność wykonania nikt nie pytał.
Zatem, jak widzisz, dzisiaj niewiele da się zrobić „bez komisji, posiedzeń rad, protokołów etc.”. To zniechęca, bardzo zniechęca.
RP: Ostanie pytanie z tych emocjonalnych - czy szum wokół Ciebie i to, że jest jesteś legendą dla wielu ludzi z mojego pokolenia, te wywiady, autografy, wizyty w zakładach pracy :) Co czujesz? Jakie to jest dla Ciebie? Znośne, męczące a może wspaniałe i bardzo energetyczne, gdy się wie, że praca, materiały prasowe i pasja nie poszły w niwecz, że one wciąż istnieją i są wykorzystywane?
KD: Myślę, że dla każdego człowieka, który staje nagle w centrum zainteresowania jest to zjawisko miłe i bardzo energetyczne. To bardzo solidny napęd do dalszego tworzenia, nieustawania w procesie wymyślania coraz to lepszych rozwiązań, siła pchająca naprzód tak zwany postęp. Choć w wielu wypadkach czuję się też trochę nieswojo, bo czasami mój wkład w rozwój polskich 8-bitów jest również wyolbrzymiany. Na pewno mogę powiedzieć, że miałem kupę szczęścia, iż znalazłem swoje miejsce w czasach „ośmiobityzacji” Polski, a mój wkład został doceniony. Jet z pewnością wiele innych osób, które znacznie bardziej niż ja zasługują na to, by docenić ich wkład – na przykład twórcy głośnej ongiś wersji BASIC o nazwie WARSAW BASIC. W każdym razie „szum” o którym piszesz działał na mnie niezwykle motywująco. I POZYTYWNIE!
RP: Mam przed sobą szamański bęben, uderzam w niego w poszukiwaniu wizji, fale theta w natarciu na trzecie oko... rok 2022, maj lub czerwiec. Klaudiusz Dybowski wchodzi na Moonshine Dragons #2 jako gość specjalny! Widzisz to razem ze mną, szamanem?
KD: Oczywiście. Jeśli tylko będzie to możliwe pojawię się na pewno. Tym bardziej, że w tym czasie będę już zapewne emerytem, zatem nie będę miał zobowiązań natury firmowej.
RP: Znasz Opole? Coś Cię z nim łączy, łączyło?
KD: Ze wstydem stwierdzam, że nie. Nie mam w tych okolicach niestety żadnej rodziny (z wyjątkiem tej od C-64!). Oczywiście pamięć przywodzi mi festiwale piosenki, ale generalnie większość mojego aktywnego życia zawodowego to Warszawa i jej lotniskiem. Jestem także odrobinę związany z Krakowem, a to za sprawą pewnego nietypowego hobby – przemiłych gryzoni, szynszyli.
Skoro już o hobby mowa, to lubię również fotografować samoloty. I tu pozwolę sobie Czytelnikom pokazać jedno ze zdjęć, które wykonałem jakiś czas temu właśnie z warszawskiej wieży – ot takiego niewielkiego „ptaszka”, który akurat przelatywał nad pasem…
RP: Klaudiuszu, dziękuję za poświęcony czas. Wiem, że jesteś bardzo zajętym człowiekiem. Tym bardziej doceniam to, że mogliśmy porozmawiać. Życzę Ci wszystkiego dobrego, proszę wpadać do nas . Zapraszam do smoczego muzeum w Opolu. To dla mnie zaszczyt poznać człowieka legendę.
KD: Również czuję się zaszczycony tym, że zdecydowałeś się przeprowadzić wywiad akurat ze mną, choć jest tyle innych osób, które na pewno w co najmniej takim samym stopniu lub większym zasłużyły się w erze „ośmiobityzacji” Polski. Bardzo dziękuję również Czytelnikom i proszę o wyrozumiałość dla mojego gadulstwa. Do zobaczenia w Opolu w 2022 roku!
Wszystkiego dobrego
Yugorin/Samar
Od redakcji: To było spore wyzwanie i ogromna przyjemność móc tego wszystkiego wysłuchać, przeczytać. Klaudiusz na początku określił to jako "wywiad strumyczek", ja jednak czułem, że to będzie coś więcej. Oceńcie sami. Technicznie - przeczytałem wywiad -naście razy. Jeśli znajdziecie literówkę lub inny błąd, piszcie na
Komentarze