Steffan meeting #1 (pre Teddy Beer party)
Zaczęło się w piątek. Sam w biurze, bo pracownik od poniedziałku na urlopie. Oczywiście, że jak zawsze gdy jestem sam dzieje się nie tylko wszystko. Dzieje się znacznie więcej. Piątki, na ogół spokojne. Tym razem argagamedon :P
No nic, jest godzina 14. Startuję. Rzut oka na google maps, wybór trasy. Padło na trasę najkrótszą, omijającą autostrady. 382 km zamiast ponad 450. Czas właściwie taki sam. 30 minut różnicy, ale w plecach i siedzeniu około 100 km mniej. Jadę. Trasa pusta, bo w piątki ciężarówkowcy gonią jak szaleni przed weekendem właśnie po autostradach. W weekendy nie mogą jeździć. To był dobry wybór. Trochę zmęczony, ale szczęśliwy docieram (jako niezależny ekspert :P) pod wskazany przez Steffana adres. Google maps nie może się mylić. A jednak??? Kopernika to nie ta ulica którą wskazał Google! Jadę według znaków drogowych. WTF?! To też nie ta ulica! Wracam. Jest żywy człowiek. Stojąc znów pod domem wskazanym przez google maps zagaduję autochtonkę
- Dzień dobry, gdzie jest ulica Kopernika xx? (tu pada numer domu). Pani nie wie. Ok, może też przyjezdna. Zza płotu, vis a vis domu Steffana odzywa się grupka grillujących tubylców.
- A kogo Pan szuka?
W mojej głowie pustka. Bo cholera nie wiem ani jak Steffan ma na imię, ani jak na nazwisko. Znam tylko nicka.
- errmmm. kolega, znaczy szukam... tego...
- Stefana Pan szuka?
- heh(!)... no tak! (czy tu kurczę, każdy jest na scenie? Nawet sąsiedzi?)
Jak się później okazało, jedni znają go z nazwiska, drudzy z nicka. Jednak to wciąż brzmi tak samo :)))) Kończąc ten wątek, napiszę rodem z brukowco-tabloidów - i śmiechu było co nie miara :)))
Dzwonię do Steffana, że jestem. Czekam parę minut na podjeździe do domu. Nie wchodzę dalej, bo a nóż jakiś Cerber mnie dopadnie i zagryzie. Głupio tak na początku odpaść. Steffan przyjechał po mnie pod dom z przesympatyczną Bachą. Od razu zastrzegając
- Yugorin, to tylko moja sąsiadka! Z wrodzoną sobie dyplomacją odparłem...
- jo jo, nie wnikam... (no dobra, jo jo nie było wtedy, ale zdecydowanie powinno się tam pojawić :P) Pojechaliśmy we trójkę na przyszłe partyplace.
Domek grillowy
Spanie i chrapanie będzie takie
A tu, dla zapoznania się, perspektywa, którą zobaczy część uczestników :P
Ognisko, moc pysznego jedzenia, napojów. Rozmowy, śmichy, opowieści i wciąż wszechobecne - JO :) Rozmowy z Rebokiem o filozofii życia, o uważności i takie tam. Opowieści o parties, anegdoty z życia.
{imageshow sl=23 sc=1 /}
Umęczony tygodniem i podróżą, około 23, poddałem się. Steffan zawiózł mnie do domu, gdzie padłem się w objęcia Morfeusza szybciej, niż CMP $D012 poczeka na raster. Poranek, już rześki. Prawie wypoczęty. Okolice 6 rano. Idę w stronę kuchni. Widzę ciała kłębiące się w sali balowej (naprawdę, podłoga w salonie to piękne ogromne kafle ułożone w czarno-białą szachownicę - magia!). Nie robiąc zbyt dużo hałasu padła myśl - kawa. No dobra, gdzie ekspres? Przecież trzeba napić się "ekspresso :P Gdzie kawa? Okazało się, że jest kawa sypana i kawa rozpuszczalna. Jejuuuu... no sypanki nie piłem od chyba 10 lat. No jasne, że sypana. Do tego ciasteczko, a konkretnie drożdzowy placek z owocami. Samopiek tak zwany. Swojski, pyszny z lukrem na górze. No raj na ziemi (i w gębie). Skoro więc tak, to trzeba się uziemić, bo w mieście ciężko to zrobić. Szarawarki na tyłek i siup na bosaka do ogrodu. Poranne słońce, ciepełko, kawa, ciastko, bose stopy i Matka Ziemia. To się nazywa poranek :) Jak się okazało, nie tylko ja lubię wstać skoro świt, by Jutrzenki blask duszkiem pić. Żona Prezesa i sam Prezes też byli już na nogach. Jeszcze przed śniadaniem pojechaliśmy ze Steffanem do ośrodka gdzie był wczorajszy powitalny wieczór. Chcieliśmy posprzątać i sprawdzić, czy wszystko pozostało w stanie idealnym. Wiadomo, pierwze wrażenie i wrodzona potrzeba bycia fair spowodowała, że chcieliśmy dać sygnał właścicielowi, że może nam zaufać i nie jesteśmy kolesiami, którzy dużo obiecują, opowiadają i nawijają makaron na uszy a potem wychodzi jak zwykle. Miejsce wysprzątane, wracamy. Śniadanie na 9. Okazało się, że ciała złożone na posadzce ożyły wcześniej i to w świetnej formie. Było nawet dwóch śmiałków którzy poszli biegać (Kenji i Ediman), z czego wrócił o własnych siłach tylko Ediman :P
Śniadanie na wypasie. Jajecznica z kurkami (tak pyszna, że Ediman który powrócił z biegania porannego porwał całą miskę, że niby myślał, że to zostało dla niego.. hahaha.. dobra dobra... :P ). Druga jaja-jecznica była z boczkiem i kurkami (dla niewege, lub inaczej, dla mięsosceptyków). Do tego kanapeczki ze wszystkim co kto chciał. Był dżem ze świni, pomidorki, ogóreczki, serki, cebulka, masełko. No po prostu Jan Trzeci Niebieski tak nie jadał.
Po śniadaniu było zwiedzanie browaru. Tak, dobrze widzicie. Browaru który powstaje na posesji Steffana. "Tymi ręcami" zbudowany, wyposażony i zaprojektowany. Całość robi ogromne wrażenie, Steffan jest bardziej pokręcony niż się wydaje, ale realizuje plan, marzenia i to się da dostrzec. Jego radość (choć czasami przybrudzona problemami niezależnymi od Steffana). Radość i energia z którą opowiada jak już niedługo będzie to wszystko działać wprawia w zachwyt. Oczywiście, Steffan nie byłby sobą, gdyby nie wrzucił demoscenowego zaparcia (tak, wiem jak to brzmi). Quartet zrobił demo na rurę kanalizacyjną, Steffan demo na świetlówki w browarze. Jprdle!!!!! Magia!!!! To trzeba zobaczyć. Może na WILD podczas Moonshine Dragons #2?
O 10 zarządzono wyjazd na wypoczyn (gdy Tytus i spółka na wypoczyn rusza... la la la). No skoro wypoczyn, to trzeba iść. Na cztery auta pojechaliśmy w Bory Tucholskie. Pierwszy przystanek - Jelenie Wyspa (na szczęście żadnego jelenia na party u Steffana nie było, więc czekaliśmy na te leśne. Nie udało się zobaczyć, bo żaden nie przyszedł). Ale widoki onieśmielające. Kolory tak soczyste, że chciało by się w to wskoczyć, jak w najpiękniejszy obraz namalowany wizyjną sesją artysty. Zieleń tak głęboka, że chciało się zanurkować w tej trawie, pośród torfowisk czy bagien i zostać tam choć na chwilę, stopiony z roślinami.
{imageshow sl=24 sc=1 /}
W okolicy wieży widokowej były niesamowite drzewa. Naturalne puzzle, energia tego miejsca, rozmowy z drzewami, przytulanie się do nich. Tego szamani nigdy sobie nie odmawiają :) podczas gdy reszta wycieczki raczyła się napojami i rozmowami na szczycie wieży. Kto nie wierzy niech uwierzy, że byłem i ja na wieży.
{imageshow sl=25 sc=1 /}
Po wizycie na wyspie pojechaliśmy spotkać się z rzeką Brdą, snującą się, a czasami wartko płynącą w środku boru. Trasa do rzeki przepiękna. Las chronił nas (poezja :P) przed słońcem i o dziwo(!) owadami. Podróż przez moment była przerażająca, gdy młody kierowca goniąc Steffana w drugim aucie dość mocno mnie przestraszył. Poprosiłem o zdjęcie nogi z gazu, uspokojenie emocji i dowiezienie nas w całości na miejsce zbiórki. Skoro ten tekst powstał, jestem w jednym kawałku :) Podczas całego pobytu w borach, opiekę nade mną sprawowała córka Bachy. Opowiadała gdzie idziemy, co zobaczymy. Robiliśmy razem zdjęcia, zachwycaliśmy się tym co stworzyła Matka Ziemia. 90% czasu szliśmy na końcu wycieczki, uważnie i z radością spoglądając na otaczającą nas przestrzeń.
{imageshow sl=26 sc=1 /}
Po energetycznym spacerze po Borach i kąpieli w Brdzie
{imageshow sl=27 sc=1 /}
wróciliśmy do domu, gdzie czekał na nas obiad i słodkości. Bacha i Kacha wraz z przyjaciółmi z sąsiedztwa, przygotowały ucztę iście królewską. Syn Steffana, Łukasz wraz z kolegą (szalonym kierowcą) byli strażnikami zaopatrzenia. W pewnym momencie, z zaskoczenia, zobaczyliśmy TO:
{imageshow sl=28 sc=1 /}
Wydało się, że Steffan meeting to geburstag przy okazji :) No i się zaczęło. Nikt z nas nie miał odwagi wbić ostrza w komodę. Jednak CatYa, dzielna kobieta, wykazała się hartem ducha i uczyniła to. "Śmiechom nie było końca" :)
Co później? No impreza na całego. Steffan podłączył komcia (w postaci Ultimate 64) do TV i głośników, a gdy zaczęło się ściemniać ekran przeobraził się w zestaw kinowy. Rzutnik poleciał na specjalny uchwyt przy płocie, a na ścianie budynku pojawił się ogromny obraz z przepięknym napisem Basic V2. Rebok przygował zestaw posortowanych demek z różnych lat. Były znakomitości różnych grup, łezka w oku się kręciła. Co rusz padało pytanie CO TERAZ? Pojawiła się oczywiście invitka BOOM! na przyszłoroczne party, były demka Black Sun, Samar i wiele wiele innych dzieł. Przez moment był nawet live stream na kanale YT SMOKA, bo przecież mając ponad 1000 subów, mogę robić stream bezpośrednio z urządzeń mobilnych.
Przejdę na chwilę do obiecanych anegdot sytuacyjnych, bo Kenji został absolutnym zwycięzcą w tej kategorii.
Było tak. Poczułem potrzebę napicia się kawy. Zmęczenie po aktywnym dniu dało się we znaki. Wchodzę do domu, jestem w przedpokoju. Słyszę głos Kenjiego - wiesz, jak sobie poklepię Leoparda po lufie to mi od razu lepiej się robi. Myślę sobie - FUCK!!!! Chyba wybrałem zły moment na przyjście po kawę. Ale było za późno. Wchodzę dalej. W kuchni stali Kenji, CatYa i Jej brat. Jak gdyby nigdy nic dyplomatycznie podszedłem i się posmarkałem ze śmiechu. Oczywiście, że wiem o czym była rozmowa. Kenji to fan militariów. Jednak dla osoby postronnej takie wyznanie w kuchni, Żonie gospodarza... mogło zakończyć się skandalem. :) Tak się rodzą plotki ale i najbardziej kretyńskie żarty na świecie.... śmiechu było co nie miara :) Kenji - pozamiatałeś wszystko! Ja miałem CPU JAM! :)
Wieczór i częściowo noc śmignęła jak strzała Apacza. Były rozmowy o płaskiej Ziemi, o teoriach spiskowych i murach na granicy płaskiej Ziemi. Pojawił się także znany argument, że gdyby faktycznie Ziemia była płaska, to koty już dawno by wszystko z niej zrzuciły. Było o gwarze, lokalnych zwyczajach. O śpiewnym akcencie rodem ze wschodu ludzików z Tucholi. Specjalistycznych nazwach obuwia (tak, kalosze to kozoje*ki!!!! - totalna miazga :). Najwięcej jednak beki było z ich słodkiego JO, które stało się hitem imprezy ex aequo z Kenjim i jego Leopardem. To Tucholskie (ale nie tylko) JO jest wplatane w zdania z takim wdziękiem, że nie można się oprzeć przed używaniem tego w domu. :D Baaa.. JO to nie jest zwykłe JO. Odpowiednio wypowiedziane, zaakcentowane lub wielokrotnie powtórzone może mieć inne, głębsze znaczenie :)
Na imprezie plenerowej było dość głośno. Steffan obawiał się interwencji miejscowego szeryfa (po uprzejmym donosie sąsiada z budynku obok). Nic takiego się nie wydarzyło. Obecność szamana na imprezie dała odpór jakimkolwiek złym wibracjom :) Co prawda Steffan i sąsiad nie padli sobie w ramiona, ale za sukces można uznać brak mandatu i wizyty szeryfa lokalnego posterunku Policji Państwowej.
{imageshow sl=29 sc=1 /}
Wszystko co się zaczyna musi się zakończyć. Zmienność to jedyna stała we Wszechświecie. Przyszła niedziela. A niedziela przywitała nas słońcem, kawą, uziemianiem się poprzez bosonogie bieganie po posesji. Pyszne śniadanie, wspólne zdjęcia. Moja serdeczna rozmowa z Sachym o pomocy i współpracy przy muzeum (także przy graficzno-muzycznych sprawach gry AstroKawaRoids. Tak! Szukamy grafików do dopieszeczenia gotowych grafik w grze na wszystkie retroplatformy i muzyków do napisania dźwięków od nowa. Na C64 muzę pisze dla nas Jammer, na 8 bitowe Atari kolega Wiecz00r).
Pożegnania nastał czas. W chińskim kapeluszu, niczym bóg błyskawic Raiden, zawinąłem się i opuściłem to dobre i przyjazne miejsce, wracając prawie 500 km do domu. To był wyjątkowy czas, wyjątkowi ludzie i wyjątkowe miejsce. Bory Tucholskie mają magiczną siłę, która wnika w serce i umysł i zostaje głęboko.
Wrócę tam nie tylko na TEDDY BEER party. Wrócę tam z powodu ludzi, pięknych miejsc, magicznych zakątków i spokoju który jest tam wszechobecny. Jo jo.. wrócę :)
Foto: Agnieszka & Yugorin
Komentarze
https://youtu.be/DonDQLs98FQ